Wielu ludzi boi się śmierci. Nie ma w tym niczego dziwnego. Ostatnie chwile życia są swego typu podsumowaniem, dlatego każdy chciałby przeżyć je jak najlepiej. Poza tym, obserwując umieranie naszych bliskich bądź przyjaciół, dostrzegliśmy, że wielokrotnie łączyło się to z wielką bezsilnością. Od śmierci nikt nie ucieknie. Dlatego tak bardzo nas ona przeraża. Czujemy, że wymyka się nam spod kontroli, a przecież lubimy mieć wszystko pod kontrolą.

Umieranie – nadzieja wynikająca ze Zmartwychwstania

Jest jednak w tej rzeczywistości nadzieja. Zyskujemy ją wraz ze zmartwychwstaniem Chrystusa. Ono jest ratunkiem przed pesymistycznymi, czarnymi myślami związanymi ze śmiercią. Pięknie napisał o tym święty Paweł w 2 Liście do Tymoteusza: „Jeżeliśmy bowiem z Nim współumarli, wespół z Nim i żyć będziemy” (por. 2Tm 2,11). Te słowa naprawdę zachęcają do życia z Chrystusem. Zakładają pewną dynamikę. Jeśli z Jezusem nie umieramy, to nie będziemy mieli dostępu do Jego życia. Co to oznacza? Nic innego jak zachętę do łączenia swoich cierpień i ostatecznej, fizycznej śmierci z męką Jezusa na krzyżu. Wbrew pozorom, nie jest to wcale takie straszne. Nawet bym powiedział, że jest to pomocne. Dzięki związaniu się Jezusem, nigdy nie jesteśmy już sami. On idzie z nami do najdalszych miejsc i dotyka najgłębszych zranień. Z Nim możemy cierpieć oraz uczyć się, jak umierać. 

Umieranie to sztuka

Przyjęcie śmierci jest zdecydowanie „sztuką”. Można bowiem przeżyć śmierć i cierpienie z korzyścią, jakkolwiek by to dziwnie brzmiało, jak i spowodować, że te doświadczenia nas całkowicie nie unicestwią. Zarówno fizycznie jak i duchowo. Aby nie doszło do tych wewnętrznych, negatywnych konsekwencji, warto przypatrzeć się reakcjom Zbawiciela. Zobaczmy… W relacji Ewangelii Mateusza, słyszymy o donośnym głosie, czyli krzyku Jezusa: «Eli, Eli, lema sabachthani?» co tłumaczy się, jako: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”(por. Mt 27,46). Jezus poprzez te słowa dał wyraz temu, co czuł w tamtym momencie. Nie było to proste. Ale mimo opuszczenia przez Boga nie negował Jego istnienia i Jego miłości względem Niego. To jest w tym wydarzeniu niesamowite. Jezus czuł przez całość, lub przynajmniej większość swojego życia obecność Boga Ojca obok siebie, a w chwili najtrudniejszej zostało Mu to zabrane. Dlaczego? Chyba po to, by lepiej zrozumieć człowieka. Tak mi się wydaje. Gdyby Jezus nie odczuł opuszczenia przez Ojca, nie do końca rozumiałby ludzką kondycję. 

Doceń umieranie Jezusa

Czy widzimy, czego Bóg-Człowiek dokonał dla nas? Zgodził się na najbardziej dla Niego trudne emocje i stany, by później pokazać nam, że chce być obok nas, kiedy nam się wydaje, że Bóg nas opuścił. Wzruszająca sprawa… Osobiście, bardzo dotyka mnie fakt podwójnego zawołania. Jest on dla mnie podkreśleniem, że Jezusa to musiało wiele kosztować. Kiedy obserwuję Jego poświęcenie, aż ciarki przechodzą mi po plecach. Tyle dla mnie zrobił, a ja ciągle upadam i  oddalam się od Niego. Jego krzyk dochodzi do moich uszu i zachęca mnie do nawrócenia. Zachęcam Ciebie, byś Ty też go usłyszał i nie puścił mimochodem: „«Eli, Eli, lema sabachthani?», to znaczy Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?”.

Reakcja ludzi na umieranie

W tym „uzewnętrznieniu Jezusowego losu”, bardzo interesująca jest reakcja ludzi. Między innymi Ewangelista Marek zapisał: „Niektórzy ze stojących obok, słysząc to, mówili: «Patrz, woła Eliasza»”. Pokazuje to coś niesłychanie ważnego. Ludzie niezbyt dobrze interpretują to, co się dzieje w momencie śmierci Zbawiciela. Dopatrują się w Jego okrzyku prośby skierowanej do Eliasza. Ktoś nawet urządził sobie z tego teatrzyk. Podbiegł, napoił Jezusa octem, by przedłużyć Jego cierpienie i ironicznie skomentował: „Poczekajcie, zobaczymy, czy przyjdzie Eliasz, żeby Go zdjąć [z krzyża]”. Co nam ten człowiek pokazuje? To, że osoby obserwujące śmierć nie rozumieją i nie są w stanie dobrze odczytać ostatnich słów umierającego, ponieważ on jest na pograniczu życia i śmierci. Tak jest w wypadku każdego, kto odchodzi. Ostatnie sekundy zdzierają zasłonę i powodują, że osoby umierające widzą więcej. Świadczą o tym relacje osób, które przeżyły śmierć kliniczną. Obserwatorzy ich „klinicznej śmierci” zupełnie inaczej interpretowali ich reakcje. Ich ocena tego zdarzenia była daleka od tego, co „umierający klinicznie” doświadczyli. Warto wyciągnąć z tego wniosek. Podczas śmierci spotykamy się z Bogiem. A jakie to spotkanie będzie, to zależy od naszego życia. Jak to pięknie napisał pewien redemptorysta (O. Piotr Koźlak): „pięknie żyć, aby pięknie umierać”.

Codzienne umieranie

A teraz jeszcze wspomnijmy o „codziennym umieraniu”. W końcu doświadczenie śmierci nie dotyka nas tylko w jednym momencie. Także w trakcie naszego codziennego funkcjonowania jest wiele rzeczy, które „podcinają nam nogi” i powodują, że całkowicie opadamy z sił. Są to przeróżne sytuacje losowe, mniejsze  i większe cierpienia. Mamy często wrażenie, że jesteśmy w nich sami. A to nieprawda. Dobrym tego przykładem są ostatnie chwile życia Jezusa. Gdy rozważamy Jego męczeńską śmierć, to ciągle myślimy, że był On w tym doświadczeniu całkowicie samotny. Maryję, płaczące niewiasty, św. Weronikę z jej chustą, traktujemy jako symboliczne, niewiele znaczące epizody. Ostatnie tchnienia Zbawiciela są więc dla nas ponure, pełne złowrogiej aury i niechęci. Zapomina się o kobietach, które zostały wymienione przez wszystkich ewangelistów z imienia! Dlaczego o nich tak mało się mówi? Czy fakt, jak to napisał jeden z ewangelistów, że „przypatrywały się z daleka” spowodował, że świat o nich zapomniał?

Przyjaciele stojący z daleka

Identycznie może być w naszym życiu. Tak mocno skupimy się na doznawanym bólu, że nie dostrzeżemy daleko od nas stojących przyjaciół. Dlaczego się oddalili? Od razu pojawia się pytanie. Bo nie wiedzieli jak nam pomóc? Poczuli się bezsilni? Odpowiedzi jest wiele. Niemniej, warto ich dostrzec. Dzięki nim, mamy przekonanie, że nie do końca jesteśmy sami. Bóg wysyła do nas ludzi na różne sposoby. Dzięki nim możemy dobrze się ukierunkować, albo i nawet uniknąć pewnych cierpień w przyszłości. Tylko czy my chcemy widzieć w naszym życiu dobro? Od tego pytania zaczyna się rewolucja naszego myślenia o cierpieniu. Czy nadal chcemy walczyć o przekonanie, że świat jest dobry i mimo dużej ilości zła i nienawiści jest mnóstwo dobrych ludzi oraz codziennych, małych „prezentów” od Pana Boga.

Zacznij od małych rzeczy

Kiedy zdobędziemy się na „codzienny heroizm” zatrzymywania się przy dobru i dziękczynienia Bogu za to, co nas spotyka, mogą zacząć dziać się cuda. Ludzie mogą się dzięki naszemu świadectwu nawrócić. Czy więc nie warto postawić tamy dla naszego narzekania i zacząć patrzeć na świat innymi oczyma? Wiem, brzmi to bardzo trudno. Jest jednak inaczej. Przemiana zaczyna się od „małych dziękuję” za najprostsze sprawy… Od teraz…

Ks. Piotr Śliżewski

Podobał Ci się artykuł? W podziękowaniu możesz postawić kawę. Pomożesz w ten sposób utrzymać portal oraz tworzenie nowych katolickich inicjatyw : https://buycoffee.to/ewangelizacja