Przed tym artykułem przeczytaj : 

Mądra miłość [jak żyć z trudnymi ludźmi? cz.1 – wprowadzenie]

Co to jest miłość – próba określenia definicji [jak żyć z trudnymi ludźmi? cz.2]

Typy miłości – każdego kochamy inaczej [ jak żyć z trudnymi ludźmi? cz.3]

Na drugim miejscu poruszanych kwestii, jak sama nazwa wskazuje, przyjrzyjmy się drugiemu przykazaniu jakie zaproponował Zbawiciel. Jezus zapytany przez uczonego w Prawie o najważniejsze przykazanie odpowiedział, by kochać Pana Boga wszystkimi swoimi siłami, zaś “swego bliźniego jak siebie samego” ( Mt 22, 39). Nie sposób nie traktować tej rady jako fundamentu naszych relacji z innymi. Szczególnie z tymi, którzy zaszli nam za skórę. Co wynika z tego przykazania? Bardzo istotna rzecz. Po pierwsze, powinniśmy kochać innych podobną miłością jaką darzymy samych siebie. A co za tym idzie, nie sposób kochać drugiego człowieka, jeśli nie będziemy kochać własnej osoby. Coraz częściej ta prawda jest podkreślana na kazaniach. Uważam to za znak czasu, który pokazuje, że w naszym katolickim myśleniu pojawiło się niezwykle niebezpieczne założenie, że życie polega tylko i wyłącznie na poświęcaniu się. Niestety, chociaż ten Ewangeliczny cytat coraz częściej spada z ambony, nie zawsze omawia się go w wystarczający sposób. Nie wystarczy przecież powiedzieć: trzeba siebie kochać. Nawet ujęcie prawne w stylu: “Jednym z przykazań jest to, żebyś się kochał” nie wyczerpuje tematu. Wbrew pozorom, dojrzałe kochanie siebie jest trudnym zadaniem. Składa się na to kilka rzeczy.

Moja historia

To, jakie mam spojrzenie na siebie nie jest wynikiem tylko i wyłącznie aktualnej sytuacji i obecnie otaczających mnie osób. Od samego dzieciństwa kształtujemy osobę, którą nazywamy krótkim zwrotem “ja”. Otrzymane od naszych rodziców wychowanie, różne środowiska w których uczestniczyliśmy, przeżyte radosne i bolesne sytuacje sprawiają, że mamy takie, a nie inne spojrzenie na siebie. Nie można powiedzieć do osoby, która przeżyła jakąś traumę lub została poniżona, że kochanie siebie jest bardzo prostą sprawą i tylko wystarczy by naprawdę tego chciała. Trudna droga do miłości własnej nie jest zresztą domeną tylko osób mocno pokrzywdzonych. Każdy z nas z przeróżnych powodów ma aktualnie specyficzne dla siebie podejście. Nie zmieni się go tylko tym, że podejmiemy taką decyzję i wszystko od razu się ułoży. To praca od podstaw. U niektórych musi być ona przeprowadzona w ramach terapii z psychoterapeutą, a niektórzy mogą odbyć tę “wewnętrzną podróż” sami. Najważniejsze, byśmy całościowo spojrzeli na nasze życie i nie tylko patrzyli na wierzchołek góry lodowej, ale zanurzali się pod wodę – czyli szukali źródeł naszego aktualnego myślenia. Im więcej fundamentów naszych myśli odkryjemy, tym uzyskamy większą kontrolę nad naszymi odczuciami. Pisze o tym w tym celu, byśmy nie oceniali się jako dziwnych, nie potrafiących jakiejś rzeczy, tylko zamiast narzekać, że zawsze nam to nie wychodziło, starali się spojrzeć na nasze przyzwyczajenia jak na skutek ciągu wydarzeń, który można inaczej ukierunkować. Trzeba to jednak rozłożyć na czynniki pierwsze. Walka z przyzwyczajeniami jest zawsze trudnym procesem do którego trzeba zastosować różnorodne techniki.

Potrzeby

 W chrześcijaństwie bardzo dużo mówi się o stawianych nam wymaganiach, zaś bardzo mało opowiada się o naszych potrzebach. Już samo stwierdzenie “potrzeby” źle wypada pośród innych okrągłych pobożnościowych zwrotów. Kojarzy się je z pokusami i nieuporządkowaniami. Nie zawsze przyznajemy się do tego wprost, ale bardzo często odczuwamy wyrzuty sumienia, gdy pomyślimy, że coś by się nam należało. To bardzo dziwne, bo potrzeby są wpisane w naszą ludzką naturę i nie są niczym złym. Potrzeba to stan osoby doznającej poczucia niespełnienia, jakiegoś rodzaju frustracji. W związku z faktem, że niespełniona potrzeba “przeszkadza” w codziennym funkcjonowaniu człowiek niezależnie od wieku metrykalnego dąży do jej zaspokojenia np. niemowlę odczuwające głód próbuje zaspokoić ową potrzebę sygnalizując opiekunowi (najczęściej jest to matka) poprzez określony rodzaj płaczu i krzyku. Kiedy głód czyli potrzeba danej chwili jest zaspokajana dziecko się ucisza. Zaspokajanie potrzeb nie jest wyuczone lecz wrodzone. Potrzeba to także samorealizacja, samorozwój, o którym mówił wybitny psycholog i psychoterapeuta psychologii humanistycznej Carl Rogers.

Bardzo ważne jest żeby mieć świadomość, iż WSZYSTKIE potrzeby wzajemnie się uzupełniają i zazębiają. Nie istnieje jednolity podział na każdą z nich, lecz jak koło zębate jedna potrzeba pociąga za sobą kolejną i kolejną, gdy jakoś zostanie niezaspokojona w odpowiedni sposób, każda kolejna już będzie funkcjonować w nieprawidłowy sposób. 

Tym bardziej, że zaniedbywanie ich doprowadza do wielu schorzeń, objawów somatycznych, psychicznych, psychosomatycznych i napięć emocjonalnych. Nie ma innej drogi do radości z życia i poczucia jego spełnienia jak zaspokajanie własnych potrzeb i poczucie spełnienia potrzeb innych, które są wpisane w naszą ludzką naturę. Nazywamy to empatią tj. współodczuwaniem, a co za tym idzie najczęściej działaniem, aby przyjść z pomocą potrzebującym. Trzeba jednak rozważając ten temat z perspektywy wiary zapytać, co jest tak naprawdę potrzebą, a co jest kaprysem, nałogiem lub wyznaczeniem celu, który oddala nas od Boga i drugiego człowieka. Abraham Maslow, amerykański psycholog opracował słynną hierarchię potrzeb człowieka. Według wielu wierzących jest ona niesłuszna, ponieważ najważniejsze jest Królestwo Boże, a wszystko inne schodzi na drugi plan. Niby zacytowane słowa są prawidłowe i godne naśladowania, ale niestety, jeśli nie wpisze się ich w odpowiedni kontekst, mogą doprowadzić do bardzo przykrych konsekwencji. Wiadomo, że z perspektywy Bożej sprawy duchowe są najważniejsze. Dla osoby wierzącej nie podlega to żadnej dyskusji. Wszystko i wszyscy zmierzają do Boga i nic nie powinno nam przysłaniać ostatecznego celu jakim jest zbawienie. Wszystkie podejmowane przez nas decyzje jak i opcje, które są nam stawiane do wyboru, mają za zadanie sprawić, że będziemy realizować wolę Bożą i będziemy chcieli podobać się Bogu. Tylko, czy takie założenia mają doprowadzić do tego, że zapomnimy, że jestesmy ludźmi i rozstroimy nasz organizm? Czy życie według Bożych przykazań ma oznaczać, że mamy się czuć na tej ziemi źle i wyczekiwać momentu, kiedy znajdziemy się w niebie? Czytając niektórych świętych, a nawet pewne fragmenty Ewangelii, możemy odnieść takie wrażenie. Chociażby Łk 14,26-27: “«Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem”. Co bowiem znaczy mieć w nienawiści samego siebie i nosić swój własny krzyż? W większości rozumie się te słowa jako zaprzeczenie własnym pragnieniom i potrzebom oraz postawienie życia wiecznego na pierwszym miejscu, a na tym “łez padole” wyzbycie się zbędnych przyjemności. Tym bardziej, że wszystko może być dla człowieka bożkiem. Uczciwe przyznajmy się przed sobą, czy nie pokutuje w nas tego typu myślenie. Poruszam te wątki nie bez powodu, bo one bardzo mocno wiążą się z naszymi pragnieniami, podejściem do realizowania potrzeb. Jeśli założymy, że w tym życiu i tak musi być źle i dopiero “tam, w niebie” wszystko się ułoży, rezygnujemy z pracy nad tą ziemią, nad swoim życiem jak i nad trudnymi relacjami z innymi ludźmi. Osobiście odkryłem, że Bóg chce od nas dobrego życia na ziemi, by potem obdarzyć nas dobrą wiecznością. Nie da rady być szczęśliwym potem, jeśli na Boży dar aktualnego życia nie spojrzy się jak na wartościowe zadanie radosnego przeżywania tu i teraz. Zacytowany fragment Ewangelii o nienawiści samego siebie jest więc nie tyle zachętą do wycofania i rezygnacji, ile przypomnieniem, że są w życiu momenty, kiedy człowiek chce uzyskiwać szczęście własnymi metodami z pominięciem Bożych przykazań i wtedy trzeba się zreflektować i wycofać z tego, co nie jest Boże. W takim rozumieniu jest w naszym życiu trud. Krzyż jest częścią życia, a nie życie jest jednym wielkim krzyżem. Dopiero, gdy to założenie weźmiemy do serca, możemy zaakceptować, że mamy prawo do realizowania swoich potrzeb i wcale nie oznaczają one egoizmu. Zresztą, gdy nie przyznamy się uczciwie do tego, że je mamy, one będą i tak z nas wyłazić i przeradzać się w nieuporządkowania bardzo poważnego kalibru. A szkoda, bo można to było uczciwie i zgodnie z naszą ludzką (darowaną przez Boga) naturą rozwiązać te komplikacje i być obok tego człowiekiem moralnym i spełnionym. 

Dlatego zamiast buntować się i kolorować życie ludzkie dziwnymi barwami, przyjrzyjmy się potrzebom według hierarchii wspomnianego Abrahama Maslowa. One tak mądrze wpisują się w zadania, które stawia przed nami Bóg! Gdy będziemy dążyć do ich realizacji, będziemy się stawać spełnionymi ludźmi, a przez to będziemy potrafili prawdziwie kochać innych. Gdy o nich zapomnimy lub je wyprzemy, to wtedy będzie się pojawiać frustracja. Nie da się wyprzeć potrzeb, one zawsze wrócą w innym “wydaniu”. O nie powinniśmy zabiegać także w kontaktach z ludźmi trudnymi, by nie okazało się, że ktoś będzie chciał nas z nich ograbić, a my będziemy myśleli, że ma do tego prawo, a my powinniśmy mu na to pozwolić w imię chrześcijańskiej miłości. Zapamiętajmy raz na zawsze, że kiedy ktoś nas świadomie ogranicza i uważa, że ma do tego prawo, nigdy nie występuje w imieniu Boga. A jeśli nie jest tego świadomy, to stoi przed nami zadanie, by mu pokazać, gdzie leży problem i dlaczego my nie zgodzimy się na proponowane przez niego rzeczy. 

Według Maslowa najniższymi potrzebami są potrzeby fizjologiczne, czyli między innymi sen, potrzeba przyjmowania pokarmu i napoju. O tym zresztą mówił sam Jezus. Chociaż jasno komentował pazerność i zbyt materialistyczne podejście do życia, zaznaczał, że podstawy powinien mieć każdy, a Bóg swoim wybranym będzie je nawet zaspokajał!

“Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one?” (Mt 6,25-27).

Jak czytamy w powyższym cytacie, Jezus zachęcał, by zbytnio nie zabiegać o rzeczy materialne i spełnianie tych potrzeb. Ale słowem kluczem jest zbytnio. On też wiedział, że one są potrzebne do życia i bez tych podstaw ciężko będzie zwrócić się w stronę nieba. Jak to się często mawia na terenach misyjnych: “głodnym ludziom ciężko jest głosić Ewangelię!”. Dlatego jeśli zaniedbasz te podstawy, to nie dziw się, że Twój kontakt z drugim człowiekiem będzie miał w sobie dużo agresji.

Kolejną potrzebą według Maslowa jest potrzeba bezpieczeństwa. Do tego odniósł się w jednej ze swoich przemów Jezus. Mówiąc apostołom o prześladowaniach stwierdził: “Lecz przed tym wszystkim podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do królów i namiestników. Będzie to dla was sposobność do składania świadectwa. Postanówcie sobie w sercu nie obmyślać naprzód swej obrony. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie się mógł oprzeć ani się sprzeciwić. A wydawać was będą nawet rodzice i bracia, krewni i przyjaciele i niektórych z was o śmierć przyprawią. I z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich. Ale włos z głowy wam nie zginie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie” (Łk 21,12 – 19). Zbawiciel zachęcając do odważnej postawy w dawaniu świadectwa wobec niebezpiecznych ludzi jasno podkreśla fakt, że nie spadnie im włos z głowy. Co prawda, później prawie wszyscy apostołowie stali się męczennikami, ale w tamtym momencie potrzebowali otuchy dotyczącej bezpieczeństwa. Dlaczego więc my boimy się o nią zawalczyć i zgadzamy się na to, by ktoś mieszał w naszych garnkach i sprawiał, że nasze życie jest niestabilne? Jeśli nie pokochasz się w ten sposób, by zapewnić sobie bezpieczeństwo, nie dziw się, gdy podczas konfliktów będą wychodzić z Ciebie demony niepotrzebnych słów i złości. Będziesz podświadomie walczyć o to, co powinieneś uzyskać już wcześniej. Bez miłości własnej gwarantującej Tobie bezpieczeństwo, możesz wypowiedzieć w trudnych relacjach zbędne i raniące słowa, które nigdy by nie padły, gdybyś czuł wewnętrzny pokój wynikły z tego, że czujesz się bezpiecznie.  Potrzeba bezpieczeństwa to nie tylko zapewnienie fizycznego przysłowiowego “dachu nad głową”. Bezpieczeństwo emocjonalne jest równie potrzebne jak dom. Gdy małe dziecko płacze, matka potrafi rozpoznać po rodzaju płaczu, czego niemowlę potrzebuje, czy to jest płacz ogłaszający potrzebę jedzenia, czy to jest płacz oznaczający potrzebę bezpiecznej bliskości. Czy czasem zastanawiałeś się drogi Czytelniku, czy w Tobie jest takie miejsce, którego nie możesz zapełnić mimo starań? Jak zapełnić potrzebę bezpieczeństwa bliskości Boga? Niezależnie czy ma się tego świadomość, czy nie ona występuje. Wg mistyków ta część zostanie zaspokojona w pełni, gdy zasłona sprzed naszych oczu opadnie i ujrzymy w pełni Miłość tj. Boga. Warto także wspomnieć, że poczucie bezpieczeństwa psychologicznego towarzyszy nam przez całe życie. Nie tylko, gdy jesteśmy dziećmi. Bezpieczeństwo psychologiczne jako brak poczucia upokorzenia, ukarania, pomoc drugiej osoby. Bezpieczeństwo to także dzielenie się pomysłami, przyznanie  do błędu i proszenie o pomoc. Termin bezpieczeństwa jest bardzo szerokim pojęciem, to ono wpływa w znacznej mierze na to, czy jako osoby dorosłe będziemy mieć zaburzenia osobowości lub nawet choroby psychiczne. To tak ważna potrzeba, która powoduje, że niewłaściwie zaspokojona naraża człowieka na poważne kłopoty w życiu codziennym i zagraża ewentualnej  przyszłości, zdarza się nawet, że prowadzi do zachowań suicydalnych czyli samobójczych.

Następną, ważną potrzebą jest potrzeba przynależności, która wyraża się w kontakcie z innymi ludźmi, odczuwaniu miłości czy przyjaźni. Jezus także miał przyjaciół. Nawet nie tylko, że ich miał, ale chciał o nich zawalczyć. Nie raz edukował apostołów, by byli przygotowani na mogące się pojawić trudności, jak również odbył z powodu przyjaźni walkę z najtrudniejszym wrogiem – śmiercią. Przed udaniem się do Betanii, by wskrzesić Łazarza powiedział do swoich uczniów: “ «Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę, aby go obudzić»” (J 11,11). Właśnie przed Jego grobem zapłakał. Zrobił to w bardzo widoczny sposób, bo sprowokował Żydów do głośnego komentarza: “«Oto jak go miłował!»” (J 11,36). Nie ma więc wcale dyskusji, czy Jezus cenił swoich przyjaciół. Gdyby tak nie było, nie pytałby trzykrotnie o miłość św. Piotra, (który przecież aż trzy razy się go zaparł). Jak widać, Jezus zabiegał o miłość i był w stanie dla niej wiele poświęcić. Do podobnej postawy zachęcał wszystkich ludzi. Wyraziło się to między innymi w sformułowaniu nowego przykazania “miłości wzajemnej” : “Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali»”( J 13,34-35). Relacje międzyludzkie są więc nie tylko przykazaniem, ale również cechą charakterystyczną chrześcijan. Jak więc możemy komukolwiek zabraniać kontaktu z innymi? Może się to wydawać dziwne, że w ogóle o tym piszę, ale jak pokazuje sytuacja wielu osób, ich toksyczni bliscy z powodu zazdrości zamykają ich na resztę świata, twierdząc, że bez innych też można jakoś żyć. Można, ale co to za życie? Na pewno nie ma ono niczego związanego ze szczęściem. Notabene, wszystkie próby zamknięcia w złotej klatce kończą się tragedią. Człowiek potrzebuje innych do życia, więc jeśli jego kontakty z ludźmi będą ograniczane, bardzo szybko wykopie podziemia, którymi będzie wychodził do innych, albo tak mocno zamknie się wewnętrznie, że będzie sfrustrowany i nie do życia. Dlatego nie dajmy się oszukać, że kochanie kogokolwiek ma polegać na tym, że stanie się dla nas całym światem. Może być on najważniejszą osobą, ale zawsze relacja z nim powinna się odbywać na tle innych. Gdy popatrzymy na to z perspektywy katolickiego rozumienia rodziny, to ona zawsze ma charakter społeczny i nie może się ograniczać tylko sama do siebie. Jeśli spojrzeć na naukę Kościoła Katolickiego to jasno jest przedstawiony Bóg jako relacja Trójjedynego Boga w Trzech Osobach Boskich: Bóg- Ojciec, Syn Boży i Duch Święty, każdy z nich tworzy relację ze sobą wzajemnie i jeden bez drugiego i drugi bez trzeciego nie istnieje, to jedność Boga. Bóg jest w relacji, a także w relacji ze swoim stworzeniem Człowiekiem. Ta tajemnica wiary nie jest łatwa do pojęcia, czy zrozumienia, właśnie dlatego jest tajemnicą w wierze. Nie bez powodu piszę o tym w potrzebie przynależności. Słowo przy-należność oznacza należeć do kogoś. Zatem Człowiek też należy do Kogoś w relacji duchowej ale i jest związany ludzkimi więzami w relacji do człowieka. Zauważ Czytelniku jak rodzi się dziecko jest połączone pępowiną z matką, niejako uwiązane, przywiązane do niej. Przywiązanie podtrzymuje jego życie prenatalne (w łonie matki), gdyby tak nie było umarłoby. To bardzo dużo wnosi w rozumienie przynależności w kontekście Boga i człowieka. Jednak przynależność też musi mieć swoje zdrowe granice. Gdy dziecko się urodzi nie może zostać w dalszym połączeniu pępowiną z matką, gdyż to groziłoby śmiercią dziecka. Należy odciąć pępowinę i pozwolić mu oddychać samodzielnie. Podobnie jest też z naszymi relacjami i przynależnością. Jeśli ją zacieśnimy w toksycznym uścisku grozi to niebezpiecznymi konsekwencjami, uduszeniem się w relacji.

Abraham Maslow jako jedną z najważniejszych potrzeb upatruje potrzebę uznania, rozumianą jako zdobycie odpowiedniej pozycji. Potrzeba ta nie jest nakierowana tylko na egoistyczne zdobycie stanowiska, pozycji, prestiżu. Z potrzebą tą wiąże się się poczucie bycia wartościowym, szacunek do siebie, niezależność, wolność i opanowanie. Te głębokie potrzeby są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania w społeczeństwie. Bowiem niezaspokojenie owych potrzeb wiąże się z zaburzeniami osobowości,chorobami psychicznymi, somatycznymi i psychosomatycznymi.  Co ciekawe, w Ewangelii mamy opisaną sytuację, która bezpośrednio odnosiła się do tej potrzeby. W drodze do Kafarnaum uczniowie posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy (zob. Mk 9, 33-34). Jezus nie zostawił tej sprawy samej sobie, tylko od razu się do niej ustosunkował. Wiedział bowiem, że ona będzie bardzo często poruszana, ponieważ… taki jest człowiek. My po prostu chcemy coś znaczyć i mieć uznanie u innych. Jezus tego nie przekreśla. Dlatego zachęca, by te pragnienia ukierunkować w odpowiedni sposób. Dlatego wypowiada krótką, ale niezwykle mądrą prelekcję: “«Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich!». Potem wziął dziecko, postawił je przed nimi i objąwszy je ramionami, rzekł do nich: «Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał»” (Mk 9, 35-37). Zobaczymy jak Jezus potrafił szybko trafić w sedno. Nie jest problemem fakt, że chcemy coś znaczyć. To naturalne dążenie człowieka. Chrześcijaństwo zaprasza jednak, by to pragnienie zrealizować poprzez służbę. Przecież uzyskanie uznania i pozycji wcale nie musi oznaczać bycia ponad innymi. Każdy z nas, obojętnie na jakim szczeblu w hierarchii społecznej jesteśmy, ma swoją funkcję i ma swoje znaczenie. Problem pojawia się wtedy, gdy myślimy, że tylko ci na górze mogą cokolwiek zrobić i mają jakąkolwiek wartość. A nawet, gdy my jesteśmy na górze jakiejś struktury, nie oznacza to, że jest to niechrześcijańskie. Wszystko zależy od tego, jakie mamy powołanie. Bycie dobrym nie oznacza zajmowania ostatnich miejsc, gdy ma się dobry pomysł na zagospodarowanie z miłością pierwszych, jak i nie trzeba być na szczycie, by móc zrobić coś dobrego. Obojętnie gdzie i co robimy, to wszystko ma znaczenie. Oczywiście, o ile robimy to z sensem i dla najważniejszej wartości, jaką jest miłość Boga i drugiego człowieka. Nie bójmy się więc znaczenia i pozycji. Każdy powinien mieć jakąś przestrzeń rozwoju, bo bez niej stajemy się ludźmi nieokreślonymi, czyli ludźmi bez odkrytego powołania. Pomimo tego, że zostaliśmy do czegoś powołani nic w tym temacie nie robiąc, sprawiamy, że darowane nam łaski i predyspozycje są marnotrawione. Z kolei, gdy nie mamy jasno sprecyzowanego powołania, to dajemy sobie wmówić kłamstwo, że możemy żyć byle jak, byle do przodu. To nieprawda. Zostaliśmy powołani do rzeczy wielkich, nawet jeśliby miały by być wykonane poprzez małe czynności i niepozorne rzeczy. Fakt, każdemu może uderzyć woda sodowa do głowy. Tylko nie możemy się tego lękać i z tego powodu wycofywać się z działaniami. Podkreślam to jeszcze raz – Jezus nie powiedział uczniom, że są bez znaczenia, tylko stwierdził, by miejsca, które zajmujemy wykorzystać do służby. W temacie trudnych relacji międzyludzkich, trzeba pamiętać, że nikt nie może nam zabronić dążenia do nadawania sensu naszym działaniom i zwiększania ich oddziaływania. Co innego, gdy my sami będąc w konkretnych okolicznościach rezygnujemy z jednego dobra, by móc się poświęcić innemu. Tylko, że do tego nie może nas nikt przymuszać twierdząc, że wie lepiej co jest dla nas dobre. Gdy dochodzi do przymusu to nadszarpuje naszą miłość własną w punkcie uzyskiwania znaczenia. To w konsekwencji skutkuje tym, że my to sobie odbijamy w przestrzeniach, które nie są dla nas zarezerwowane. I tak z uległości dla pozornego dobra rodzi się uzurpacja tego, co się nam nie należy i prawdopodobnie rani innych. Czy więc warto zapominać o sobie? Oczywiście, że nie!

Najważniejszą potrzebą w hierarchii Maslowa jest potrzeba samorealizacji czyli spełnianie swoich ambicji. Bardzo łatwo uznać to za niechrześcijańskie, ponieważ człowiek wierzący powienien patrzeć tylko w stronę nieba i nie zwracać uwagi na własne ambicje. Ale czy na pewno? A czym są w ogóle nasze ambicje? Jeśli jesteśmy egoistami, to są one punktami, które realizujemy w celu poczucia się lepiej i osiągnięcia tylko i wyłącznie ludzkiej satysfakcji. Jednak jeśli jesteśmy wierzący i mamy duchowe pragnienia, to nasze ambicje również obejmują zupełnie inne rejony. Kto powiedział, że ambicje zawsze muszą być złe? Przecież mnóstwo natchnień i stawianych sobie celów nazywamy, nie tylko potocznie, powiewami Ducha Świętego. Nie wolno się więc bać tego, że czegoś bardzo pragniemy i po wykonaniu tego odczujemy satysfakcję. Trzeba raczej zadać o wiele większy trud niż pseudo-pokorne wycofywanie się i wyznaczyć kierunek rozwoju, który będzie pomagał wzrastać pięknej miłości. Osobiście bardzo boję się ludzi, którzy nie mają ambicji. Wykonywane przez nich rzeczy są często pozbawione smaku i sensu. Przez to, że nie mają długoplanowych celów i pragnień, dają się zwodzić przelotnymi emocjami i komentarzami środowiska. Jeśli chcemy być ludźmi duchowymi to musimy mieć ambicje, tylko trzeba się postarać, by były one wzniosłe. Nie dajmy sobie wmówić, że samorealizacja jest zła. A czym niby jest praca nad sobą i te słynne rachunki sumienia i pokuta? Niczym innym jak samorealizacją. Gorzej, gdy ktoś rzeczy Boże uważa za zewnętrzne, a to co jest jego, jest zawsze przyziemne. Wtedy rzeczywiście ciało zawsze będzie czymś ograniczającym i grzesznym. Szkoda, bo tak nie jest. Samorealizacja to życie z radością w zgodzie ze swoją osobą, w której najgłębszych partiach są wpisane potrzeby duchowe i potrzeba miłości. Czy trzeba cytować tutaj niesłychanie popularne słowa św. Augustyna, który mawiał, że “niespokojne jest serce człowieka, póki nie spocznie w Bogu”?. Dlatego nie pozwólmy się okłamać innym, że mamy ciągle z siebie rezygnować i zapominać, by być dobrymi dziećmi, rodzicami, pracownikami czy księżmi. Nic tak nie nadaje tempa i rozmachu naszym działaniom jak serce, które jest nieskrępowane w dobrym rozwoju i szczęśliwe z tego, kim jest. Czyny spełniane z przymusu przez osobę, której nie pozwala się być sobą, są bardzo wypłowiałe i pozbawione barw. Przypomnijmy to wszystkim, którzy na każdym kroku mówią o poświęcaniu się dla innych, a depczą to, co sprawia im radość. Ciekawe, ile jest w tych słowach rzeczywiście dobrej porady, a ile ich osobistej porażki i twierdzenia, że tak musi być?

Jezus nawet w najtrudniejszej chwili osądu przed Piłatem wiedział, że musi się “samorealizować”. Zapytany przez Piłata o to, czy jest królem odpowiedział: “«Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie” (J 18,37). Jezus wiedział, że musi ponad wszystko zrealizować swoją misję życiową. A czym jest dobrze rozumiana samorealizacja w naszym życiu? Czy nie polega ona na wypełnieniu swojego powołania – czyli odpowiedzi na “wołanie” Boga? Najlepszym przykładem takiego podejścia naprawdę jest Jezus. Chociaż wielu chciałoby stwierdzić, że było Mu łatwiej, ponieważ miał kontakt z Bogiem Ojcem i wiedział bez wątpliwości, czemu się poświęca. Na pewno Jego boska wiedza dodała wiele do Jego motywacji, ale mimo niej musiał się zmierzyć z trudnościami i bólem biczowania i drogi krzyżowej. Nie ulegał grzechowi, który tak łatwo zamyka w egoizmie i twierdzeniu, że poradzimy sobie bez Boga. Dlatego, gdy ktoś ma wątpliwości, czy samorealizacja w świetle wiary jest zła, trzeba powiedzieć, że zagrożeniem jest odczytywanie swojego życia w oderwaniu od Bożego wezwania i dawanych nam znaków, a nie dążenie do tego, co odkrywamy jako zaproponowaną nam przez Boga najlepszą wersję naszej rzeczywistości. A coś przecież trzeba wybrać, by nie odbijać się od jednego boku do drugiego, prawda? Dlatego jako podsumowanie zapytajmy jeszcze raz – czym jest samorealizacja? Niczym innym jak świadomością zmian i mimo poznanych przeciwności chęcią do realizacji odkrytego celu.

Powyższe potrzeby, zaproponowane przez Abrahama Maslowa, warto uzupełnić o kilka potrzeb sformułowanych w ramach teorii podstawowych potrzeb dziecka Jeffreya Younga. W zamyśle autora są to potrzeby dzieci jednak nie jest tajemnicą, że sformułowane przez niego potrzeby ma każdy człowiek niezależnie od wieku. Można śmiało powiedzieć, że są to potrzeby ludzkie w każdym momencie życia. Niektóre z nich nie zostały zaspokojone we wczesnych latach życia, nie znaczy to jednak, że czas minął i już to przepadło i nie wpływa na nasz dobrostan. Każda ludzka potrzeba musi być wypełniona, gdyż w przeciwnym razie prowadzi do zaburzeń, chorób lub objawów somatycznych. Podczas wielu spotkań w ramach kierownictwa duchowego osoby zwracały wielokrotnie uwagę na to, że boli ich zaniedbywanie tych kwestii. Rozważmy to i zastanówmy się, co na ten temat mówią nam Ewangelie. 

Oprócz potrzeby bezpieczeństwa i kontaktu z innymi – które były już poruszane w kontekście hierarchii Maslowa, Young zauważa potrzebę autonomii. Nie może mieć przestrzeni życiowej wyznaczonej od – do. Jeśli zabierze się mu możliwość dokonywania autonomicznych wyborów, które nie będą tylko pozorami wolności, bardzo mocno blokuje się jego rozwój oraz radość z przeżywania własnej osoby. Niestety, większość relacji międzyludzkich nadszarpuje tę potrzebę. W taki, czy inny sposób ludzie chcą, by potwierdzać ich sposób myślenia i pokazywać, że preferowane przez nich rzeczy i stany umysłu są ważniejsze od naszego zdania. Bardzo ciężko w ramach przyjaźni, małżeństwa czy relacji sąsiedzkich wypracowywać złoty środek, który zakładałby, że mamy spotkać się pośrodku, między naszymi pragnieniami, a pragnieniami drugiej strony. Dlatego dochodzi do przeciągania na swoją stronę. Czasami jawnego, a czasami ukrytego za bardzo ładnymi, okrągłymi słowami. Jednak w miłości nie chodzi tylko o to, by znaleźć najlepiej brzmiące racje za moimi poglądami, ale przyjęcie, że ktoś jest po prostu kimś innym i ma prawo do innej interpretacji rzeczywistości. Nie można przyjąć, patrząc nawet z punktu religijnego, że nasze życie ma polegać tylko i wyłącznie na życiu dla innych. Jeśli nie zagospodarujemy swojego miejsca i nie nauczymy “reszty świata”, że mamy prawo do tego, by być kimś odmiennym, bardzo szybko pozbędziemy się niesłychanie ważnej energii życiowej i radości. Może i zrobimy wszystko, co będzie od nas wymagane, tylko czy będzie w tym autentyczna radość i chęć bycia z ludźmi do końca, czy raczej ciągłe wyglądanie, kiedy będzie można wreszcie uciec z wyznaczonego nam posterunku? Po przeczytaniu biografii różnych świętych, mam wrażenie, że ta kwestia bardzo kuleje w naszej katolickiej świadomości. Przyznam szczerze, że oburza mnie duża część hagiografii (życiorysów świętych), gdzie postępowanie kanonizowanych osób jest ukazywane jako ciągłe zapomnienie o sobie. Niepodważalnie, ich działania były ukierunkowane na miłość drugiego człowieka, ale oni w tym wszystkim odgrywali ważną rolę, ponieważ byli narzędziem łaski. Pewnie błędna interpretacja ich czynów wynikała ze złego rozumienia posłuszeństwa ( a przecież znaczące grono świętych to kapłani i osoby konsekrowane), które niestety w wielu środowiskach odczytuje się jako bezwzględne przyjęcie decyzji przełożonych. Tylko, że tak nie jest. Gdy nadszarpywana jest autonomia osoby, nie ma mowy o miłości, tylko o przymusie. A przymus prowadzi do wykonywania działań tylko zewnętrznie, bez serca i pełnego zaangażowania. Jednak, mimo wielu toksycznych poglądów na temat posłuszeństwa, święci potrafili być przykładami w szanowaniu swojej wolności, ponieważ przechodzili ponad przymusem i odkrywali, że proponowane im rzeczy są tak naprawdę piękne i dobre. Dzisiaj, przy aktualnej świadomości psychologicznej, nie powinno to mieć jednak takiego kształtu i zawsze zostawiać osobie wolność, która upiększa jej dar z własnej osoby.

A czy Jezus szanował autonomię innych osób i czy wymagał tego względem samego siebie? Zdecydowanie tak. Czytamy w kilku fragmentach Ewangelii, że Jezus nie lubił jak tłum na Niego nacierał. Między innymi z Ewangelii wg św. Łukasza dowiadujemy się, że gdy tłum cisnął się do Niego aby słuchać słowa Bożego, On zobaczył dwie łodzie stojące na brzegu i poprosił Szymona -rybaka, by mógł do niej wejść, a potem poprosił by nieco odbił od brzegu. Dopiero po tych działaniach usiadł i z łodzi nauczał tłumy ( Zob. Łk 5,1-3). Nie odbierajmy tego, tylko jako kwestii odczucia braku komfortu fizycznego. O tym, że Jezus nie chciał, by Jego moc była przekazywana wszystkim, którzy sobie tego zapragną, świadczy fragment z kobietą cierpiącą na krwotok (zob. Łk 8,40-48). Jak relacjonuje Ewangelista mimo wielkiego tłumu otaczającego Zbawiciela w pewnym momencie wypowiada On słowa, które są trochę dziwne i nie pasujące do tamtych okoliczności. Pyta: “ Kto się Mnie dotknął” (Łk 8,45). Na to stwierdzenie wszyscy się wypierali (czyli podejrzewali, że to Jezusowi mogło się nie spodobać). Niekomfortowośc tje sytuacji poczuł św. Piotr, dlatego próbował to nawet racjonalizować: “«Mistrzu, to tłumy zewsząd Cię otaczają i ściskają”. Ewangelista nie poprzestaje na tych słowach i dopisuje słowa Jezusa: “«Ktoś się Mnie dotknął, bo poznałem, że moc wyszła ode Mnie»”. Powyższe zdarzenie nie odbyło się po cichu, lecz publicznie. Wszyscy usłyszeli jasną niezgodę Jezusa na to, by wykorzystywać Jego moc w nie zaplanowany przez Niego sposób. Potwierdza to reakcja uzdrowionej kobiety, która zbliżyła się drżąca i upadłszy przed Nim opowiedziała wobec całego ludu, dlaczego się Go dotknęła i jak natychmiast została uleczona (zob. Łk 8,47). Dopiero po zobaczeniu tej pokornej postawy Jezus uspokoił się i rzekł do niej: “«Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!»” (Łk 8, 48). 

Gdyby dla kogoś to jeszcze było mało, warto zobaczyć, jak Jezus traktował ludzi, którzy szanowali Jego autonomię i nie przymuszali Go do czynienia cudów. W Ewangelii wg. św, Marka czytamy o trędowatym, który przyszedł do Jezusa i upadając na kolana prosił: “«Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić» (Zob. Mk 1,40). W wyniku tej delikatnej postawy, jak odnotowuje Ewangelista, Jezus zdjęty litością wyciąga rękę, dotyka go i mówi: “«Chcę, bądź oczyszczony!»” (Mk 1,41). Podkreśla, że jest to Jego wolą i bardzo urzekł Go sposób wyrażenia tej prośby. Nie myślmy, że to koniec tej historii. Jezus nie okazuje się tutaj jako osoba, która na wszystko się zgadza. Po uzdrowieniu Jezus surowo wypowiada “instrukcję obsługi” działań po uzdrowieniu. To ciekawe, że Chrystus nie tylko uzdrawia, ale również podpowiada, jak utrzymać otrzymaną łaskę i zaskarbić sobie kolejną. Okazuje się, że za cnotą pokory i posłuszeństwa idą kolejne łaski i zasługi. Jezus daje zatem zdecydowanie więcej niż to, o co został poproszony. Dlatego mocno podkreśla, by trędowaty nikomu o tym nie mówił, tylko pokazał się kapłanowi i złożył ofiarę za oczyszczenie (zob. Mk 1,43-44). Chrystus wiedział, że jeśli tamten zacznie to rozpowiadać, to On nie będzie mógł jawnie wejść do miasta. No i tak się stało, bo uzdrowiony trędowaty, nie wytrzymał napięcia i chciał się podzielić uzdrowieniem. Jak widać Jezus jasno zaznaczał ramy swoich działań, bo wiedział, co może się wydarzyć. 

Na koniec tematu autonomii, warto również zauważyć, że Jezus często w formułowanych przez siebie sugestiach podkreślał, że one nie są przymusem. Chociażby w rozmowie z bogatym młodzieńcem powiedział “jeśli chcesz osiągnąć życie, zachowaj przykazania” (Mk 19,17). A potem pogłębiając stawiane wymagania rzekł: “«Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie” (Mk 19,21).

Jak więc możemy powiedzieć, że przymuszanie jest konieczne, bo to dla dobra innej osoby? Albo jak możemy zgodzić się na tworzoną względem nas presję i usprawiedliwiać się tym, że pewnie ktoś ma w tym dobre pobudki? Jeśli nie pokażemy innym, że mają szanować nasze spojrzenie, to jak oni mają się tego domyślić? Tym bardziej, że są święcie przekonani, że mają rację?

Następna w kolejce do omówienia jest potrzeba poczucia własnej wartości. Potrzebujemy zapewnienia, że jesteśmy kochani bezwarunkowo. Kiedy o tym piszę, od razu przypominają mi się spisywane razem z narzeczonymi protokoły przedślubne. Jak to ja, lubię je dodatkowo urozmaicić pytaniami i przy tej okazji dopytuję: a co by było, gdyby Twój późniejszy mąż przestał zarabiać takie pieniądze jak teraz, czy wtedy byś dalej go kochała i uważała małżeństwo za obowiązujące? A z kolei, gdyby Twoja przyszła żona nie była za dziesięć lat tak piękna jak dzisiaj, to czy nie wymieniłbyś jej (cytująć słowa piosenki) na młodszy model? To naprawdę ważne pytania, nie tylko w kontekście zawieranego małżeństwa, ale wszystkich naszych relacji. Za co kochamy innych? Czy za to, że są jacy są, czy za to, że są? Wiadomo, że zawsze nas coś do konkretnej osoby skłania i ukazuje ją jako interesującą. Niemniej, naszej miłości i przyjaźni nie możemy opierać na cechach zewnętrznych, tylko powinniśmy przyjmować osoby z ich wewnętrzną wartością ludzką, która nie jest zaczepiona na konkretnych cechach. Stawianie warunków, by dana relacja mogła dalej funkcjonować sprawia, że jesteśmy traktowani przedmiotowo i patrzy się tylko na nasze cechy, a nie na nas samych. O zgrozo, dochodzi do tego często jeszcze założenie, że musimy się dopasować do kogoś założeń i preferencji, byśmy otrzymali jego akceptację! Gdzie jest w takim ujęciu miejsce na naszą specyfikę i wyjątkowość?

Oczywiście, przez nasze cechy nie rozumiemy rzeczy negatywnych i czynionego zła. Wtedy nie może dojść do tolerancji takich cech i twierdzenia, że trzeba je zaakceptować, bo one są częścią nas samych. Jednak nawet, gdy dostrzegamy jakieś nieuporządkowania, to miłość międzyludzka zakłada, że będziemy komuś pomagali w walce z tymi trudnościami. Dlatego nawet trudy mogą być częścią osoby, a deklaracja pomocy w pracy nad nimi jest najpiękniejszą formą dowiedzenia, że nasza miłość czy przyjaźń nie jest warunkowa. Jak to mówi jedno z prawniczych określeń, przyjmujemy spadek z dobrodziejstwem inwentarza. Całą osobę, a nie tylko te elementy, które nam pasują. W trudnych relacjach trzeba to przypominać i dopominać się o to, by rozumiano nas całościowo, a nie tylko fragmentarycznie. Jak można bowiem uzyskać pozytywną samoocenę siebie, jeśli ciągle jest nam pokazywane, że na miłość i szacunek trzeba sobie zasłużyć konkretnymi działaniami i postawami?

A co na to wszystko Jezus? On jest chyba najlepszym przykładem realizacji tezy o konieczności przyjęcia człowieka całego, nawet z grzechem i słabościami. Takim podejściem Jezus powodował sprzeciw wśród ówczesnych autorytetów religijnych. W Ewangelii wg. św. Łukasza czytamy na przykład o posiłku wśród wielu celników. W wyniku takich działań Uczeni w Piśmie i faryzeusze szemrali i komentowali uczniom: “«Dlaczego jecie i pijecie z celnikami i grzesznikami?» “ ( Łk 5, 30). Na tego typu zarzuty Jezus mówił o całej swojej misji: “«Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem wezwać do nawrócenia sprawiedliwych, lecz grzeszników»” (Łk 5,31-32). Czy więc my, jako chrześcijanie, nie tylko powinniśmy pokazywać, że mamy prawo do różnych cech osobowości, ale również uświadamiać cały świat, że wewnętrzna walka z grzechem jest procesem, w którym trzeba sobie nawzajem pomagać? Piękna jest Ewangelia wyboru Dwunastu, gdzie są oni wymienieni z imienia i pochodzenia. Ludzie różni, posiadający przeróżne cechy i odmienne cechy osobowości. Porywczy i spokojni. Sprawiający mniej i więcej problemów. Bardzo cenne jest w tym fragmencie Pisma świętego wtrącenie Ewangelisty: “[…]przywołał do siebie tych, których sam chciał, a oni przyszli do Niego”(Mk 3,13). On ich chciał i widział w nich potencjał. Z każdym chciał zrobić wiele dobra. Nawet z Judaszem, o którym wiedział, że Go wyda arcykapłanom. W modlitwie arcykapłańskiej zapisanej przez Ewangelistę Jana czytamy o tym, że Jezus chciał z nimi uczynić wiele dobrego i tylko względem Judasza się to nie udało: “Dopóki z nimi byłem, zachowywałem ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, i ustrzegłem ich, a nikt z nich nie zginął z wyjątkiem syna zatracenia, aby się spełniło Pismo” (J 17,12).

Potrzeba autoekspresji. Czy kiedykolwiek sformułowaliśmy takim określeniem nasze pragnienia wyrażania siebie na swój specyficzny sposób? Przecież to takie naturalne, że chcemy mieć swoje preferencje, czyli swój charakterystyczny kształt. Bardzo źle znosimy sytuację, gdy ktoś krępuje nasze ruchy i mówi jak mamy się ubrać, jakie dobierać słowa, jak patrzeć i oceniać poszczególne rzeczy. Przecież wszystkie elementy składające się na nasze życie powodują jego kolor i piękno. Dlaczego więc zgadzamy się na to, by ktoś dyktował nam, jak ma wyglądać każdy szczegół naszego funkcjonowania? Czymś oczywistym jest, że musimy przestrzegać społecznych norm i obyczajowości, ponieważ one pozwalają zachować porządek. Gdyby każdy człowiek robił wszystko, co mu się żywnie podoba, zapanowałby chaos. Nie można jednak zgodzić się na to, by ktokolwiek odgórnie wyznaczał nam “jedyny słuszny” styl. Od razu kojarzy się to z czasami władzy dyktatorskiej. Ona cechuje się założeniem, że wszystko co jest inne niż narzucona reguła, jest złe, a nawet więcej – jest wrogiem systemu. Na szczęście to nieprawda. Niestety również w Kościele bardzo mocno tłamsi się unikatowość. Wynika to zapewne z lęku, że wszystkie niekonwencjonalne zachowania są formą buntu lub mogą zbliżać do grzechu.

Zbyt szeroka interpretacja słów z Pierwszego Listu do Tesaloniczan stała się biczem na wszystko, co nie jest gruntownie zbadane i przyjęte przez ogół wierzących. Wielu chrześcijan bojąc się rzeczy nowych cytuje z lękiem Słowo Boże: “Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie! Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła” ( 1 Tes 5,21) . Przyznam szczerze, że bardzo przeraża mnie wizja świata, gdzie wszystko ma być dla mnie zagrożeniem. Rozumiem i pochwalam zachowawczość, bo ona nie raz  uchroniła Kościół przed wieloma błędami. Podpisuje się obiema rękami pod tezą, że wszystko trzeba badać, bo wiadomo, że nie wszystko złoto, co się świeci i niejedna książka dopiero w dłuższym wczytaniu w fabułę, pokazuje  swoje prawdziwe przesłanie. Nie zgodzę się jednak z podejściem, które blokuje wszystko, co nie jest uszyte w jednej, dawno temu opracowanej formie. W ten sposób bardzo mocno ograniczamy swoją kreatywność i doświadczanie radości z życia. Formacja chrześcijańska nie polega na wchodzeniu w jakieś napisane wcześniej role, lub sztuczne powielanie schematów. Wtedy staje się to bardzo nudne, ograniczające i niestety hamujące rozwój. Formacja do bycia głębokim człowiekiem polega na uczenu się rozeznawania. Na podjęciu drogi pójścia za Jezusem i zadawaniem sobie szczegółowych pytań do konkretnych spraw w naszym życiu. Na pewno każdy czytelnik Ewangelii pamięta niejednokrotnie użyty przez Zbawiciela zwrot: “Pójdź za mną”. Te słowa padły zarówno przy powołaniu pierwszych uczniów – Mt 4,19 i Mk 1,17, w rozmowie z osobą która chciała najpierw pójść i pogrzebać swojego ojca (Mt 8,22 i Łk 9,59), zostały wypowiedziane także do celnika Mateusza (Mt 9,9 i Mk 2,14 oraz Łk 5,27),  przy powołaniu Filipa ( J 1,43) oraz podczas przekazania po zmartwychwstaniu Piotrowi władzy pasterskiej (J 21,19). Jezus chciał, byśmy za Nim chodzili cali, czyli ze wszystkim, co składa się na naszą osobę. Gdy decydujemy się, by być w relacji z Nim tylko fragmentarycznie i rezygnujemy z wcielenia pewnych naszych cech w sposób przeżywania wiary, sami nakładamy na siebie sztywne ubranka źle rozumianej religijności. Narzucone normy wyglądają na bezpieczne, bo niby (podkreślam to słowo) zakreślają granice bezpieczeństwa, ale nigdy nie są odpowiedzią dla różnorodności ludzkiego życia. Niektórzy (zawsze będzie taka grupa) będą chcieli zmieścić w nich wszystkich ludzi, ale zawsze w trakcie tego ktoś będzie z ich powodu cierpiał. Aby było jasne – nie proponuję tutaj relatywizmu i subiektywizmu, które zakładają, że wszystko jest zależne od nastawienia, okoliczności i podejścia danej osoby. Nie uważam tak, bo wiem, że prawda jest obiektywna i dotyczy każdej osoby. Tylko czym innym jest podejście, które zakłada, że mamy jedną prawdę, do której dążą różni ludzie ( bo przecież jesteśmy odmienni i wyjątkowi), a czym zgoła toksycznym i brutalnym jest powiedzenie, że jest jedna prawda, więc wszyscy muszą robić to samo. Gdyby tak do tego podchodził Jezus, to zupełnie inaczej prowadziłby za sobą uczniów. Czy gdyby chodziło tylko o jedną normę dla danego zachowania, to czy ona by nie została podyktowana jako wiążąca i nie utworzonoby kodeksu ze szczegółowymi opracowaniami? Zamiast tego czytamy w Ewangelii według św. Mateusza bardzo interesującą katechezę Jezusa: “ Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Poznacie ich po ich owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia, albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców ( Mt 7,15-18). Jezus uczy rozeznawać, ponieważ wie, że na pierwszy rzut oka różne rzeczy mogą wyglądać na dobre, a nimi nie są. Tak samo rzeczy pobieżnie ocenione za złe, mogą mieć w sobie dobro. Chrześcijanin nie jest powołany do nałożenia klapek na oczy i robienia wszystkiego wedle jakiegoś wzoru. Takie podejście jest bardzo ujednolicające, a przez to niesamowicie ograniczające ruchy i swobodę wyrazu. Chociaż wielu wolałoby, by wszyscy postępowali tak samo, piękno ludzkości polega właśnie na różnorodności – odmienności powołań, cech osobowości itd. A dlaczego ktoś dąży do jednej formuły? Czy nie dlatego, że chciałby mieć władzę nad sumieniami? A może boi się ryzyka, więc woli wszystkich przekonywać, że trzeba się trzymać za ręce przechodząc przez jezdnię, zamiast nauczyć się znaków drogowych i kolorów sygnalizacji świetlnej? My chrześcijanie, nie możemy się bać bycia sobą. Mamy być odważnymi ludźmi, którzy przeżywają świadomie swoje życie. Gdy będziemy uczciwie podchodzili do poznawania świata, naszych emocji, wyznaczonych celów i źródeł naszych pragnień, to na pewno ciężko będzie nas zwieść. Bardzo przykro jest mi słyszeć od różnej maści przełożonych ( i tych zarządzających firmami jak i kościelnych), że ludzi trzeba podprowadzać i nie zaznajamiać ze wszystkim, bo to by prowadziło do większych problemów. Tylko ciekawe, że każdy, kto dostrzega, że jest w jakimś ograniczającym go układzie, bardzo się na to buntuje i czuje się przez to wykorzystany i potraktowany instrumentalnie. To dlaczego – pytam uczciwie- sami czując, że nie lubimy jak inni nas do czegokolwiek przymuszają, sami w ten sam sposób traktujemy innych? Nie oszukujmy się, że w ten sposób chronimy ludzi. Każdy jest kowalem własnego losu. Na tyle na ile możemy, powinniśmy innym przedstawiać konsekwencje czynów i różnych decyzji, a gdy są już pełnoletni i przez to przynajmniej elementarnie przygotowani do życia, powinni wchodzić w świat z możliwością własnych kreacji wyborów.

Naprawdę, miejmy do siebie więcej zaufania. Tak jak Jezus do apostołów, którzy chociaż nie byli doskonali, otrzymali od Niego wiele szans do wyrażania siebie i swojej miłości. To, że dociekanie istoty różnych rzeczy jest trudne i wymaga zaangażowania to prawda, ale nigdy nie można, nawet z dobrych pobudek ( o ile można je nazwać dobrymi) ograniczać kogoś autoekspresji. Zarówno rodzice powinni szanować inny odbiór rzeczywistości i styl wyrazu swoich dzieci, jak i małżonkowie swoich “drugich połówek”, jak i rodziny wszystkich swoich członków. To takie niby oczywiste, ale niestety tak rzadko praktykowane w codzienności. Bo moje jest mojsze i masz się dostosować do tego, co Ci mówię. Słowem, mamy jeszcze do odrobienia wiele lekcji z dojrzałej miłości chrześcijańskiej i międzyludzkiej. Zaczniemy je odrabiać dokładniej i będziemy wiedzieli od czego zacząć, gdy będziemy wszystkim przypominać o granicach ich ingerencji w nasze życie. 

W ramach teorii podstawowych potrzeb dziecka Jeffreya Younga na końcu listy znajdujemy potrzebę realnych ograniczeń. Dziecko, aby się dobrze rozwijać, potrzebuje postawienia mu granic. Zasady ustalone przez rodziców są bardzo ważnym punktem odniesienia dla dorastającego człowieka. Wielu psychologów potwierdza tę tezę twierdząc, że jeśli dziecko nie będzie wiedziało, co rodzice uważają za złe, a co za dobre i nie będzie czuło konsekwencji wynikających ze złamania panujących zasad, czuje się rozbite, ponieważ traci poczucie bezpieczeństwa. Wszystko jest nijakie, więc tak naprawdę wszędzie czyha na nie niebezpieczeństwo. Człowiek wychowywany w domu, gdzie nie było zasad i zawsze mógł przeciągnąć na swoją stronę rodzica, czuje się pozbawionym fundamentu i brakuje mu kręgosłupa. Chociaż powyższa potrzeba dotyczy psychiki dziecięcej, która jest w trakcie kształtowania, również dorosły potrzebuje punktów odniesienia, które pozwolą mu tworzyć spójną osobowość. Takim układem utrzymującym człowieka w pionie jest wiara w Boga, która wyraża się w działaniach, które nazywamy “religią”. Bóg stwarzając nas wiedział, że nie wystarczy nam tylko sumienie. Potrzebujemy również środowiska, gdzie usłyszymy co jest nie takie, jak być powinno. Kościół daje nam możliwość wzrostu na zupełnie innym gruncie niż proponują to zasady społeczne, ponieważ ma inny punkt wyjścia. To naprawdę piękne środowisko chociaż powoduje pewien dyskomfort. Kto w końcu lubi słyszeć o tym, że przekracza jakieś zasady? 

Niemniej, mimo pewnych trudności, warto się otworzyć na tę wymagającą, ale twórczą refleksję Kościoła. Gdy popatrzymy na wyznawane przez Kościół reguły szerzej, to zobaczymy, jak wielka wynika z tego korzyść. Dlatego odważę się wysnuć wniosek, że spowiedź święta, która daje nam możliwość spotkania się z zewnętrznym sumieniem Kościoła w postaci kapłana, jest wielką pomocą w kształtowaniu miłości własnej.  Dlatego nie możemy nikomu pozwolić na to, by zabraniał nam wyznawania wiary lub ośmieszał naszą religię. Jeśli pozbawimy się moralnego i duchowego kompasu, to w momentach dużych emocji, możemy pójść w stronę, w którą tak naprawdę byśmy nie chcieli pójść. Gdy ktoś nam zarzuca, że nasza religijność ogranicza jego swobodę, przypomnijmy mu, że gdyby nie ta religia, to również do niego często nie mielibyśmy cierpliwości i nie dawalibyśmy mu kolejnych szans. 

Blokady  

Po analizie miłości własnej, której praktykowanie jest podstawą aby uzyskać dobry grunt do rozmów z trudnymi osobami, zastanówmy się jeszcze przez chwilę nad tym, dlaczego nie jest ona realizowana. Co nam przyjdzie z tego, że dobrze opiszemy na czym polega kochanie samego siebie, jeśli ciągle coś nas będzie do niego zniechęcać. Dlatego zastanówmy się, co jak największą trudnością do pokonania. Czy jest to kwestia naszych skojarzeń wynikających z wychowania, lęków przed oceną czy raczej niechęcią do konfrontacji?

Jednym z najczęściej powtarzanych zakłamań jest przedziwne założenie, że w życiu chrześcijanina chodzi o wykonywanie tylko tych rzeczy, które są duchowe. Jeśli zaczynamy myśleć o swoich potrzebach cielesnych, psychicznych, to znaczy, że chcemy porzucić ideał, albo uznać go za drugorzędny. A przecież, jak to mówi porzekadło, czas ucieka – wieczność czeka. Takie postawienie sprawy jest tak naprawdę heretyckie (manicheizm) i odgrzewa nam niby dawno obaloną i zapomnianą, a jednak ciągle powracającą, błędną koncepcję, że trwa nieustanna walka między duchowością (duszą), a materią (cielesnością). Według manicheizmu każdy kontakt z materią jest grzechem. A to przecież bzdura. Gdyby cielesność była zła, to czy Syn Boży chciałby się wcielić w Jezusa Chrystusa? Na pewno nie! Przecież, jak czytamy w tekstach liturgicznych Mszału rzymskiego oraz jak rozważamy w Liście do Hebrajczyków: “był On do nas podobny we wszystkim oprócz grzechu” ( Zob. Hbr 2,17, Hbr 4,15). Cielesność jest sposobem naszego wyrazu. Jeśli uznamy wszystkie rzeczy cielesne z automatu za grzeszne, to podważamy jakąkolwiek możliwość zapanowania nad naszym życiem. Przecież ono odbywa się w ciele, prawda? Dlatego zamiast przekreślać swoje ciało, albo ukazywać je w złym świetle, powinniśmy je uznać za narzędzie. A żeby narzędzie spełniało swoją funkcję to musi być sprawne. Nie tylko motorycznie, ale również psychicznie. A stąd już wynika oczywisty wniosek, że nie możemy podważać naszych pragnień i potrzeby miłości własnej. Jeśli chcemy, by nasze życie było stabilne, musimy o siebie zadbać. Jak to mówi dobre powiedzenie – w zdrowym ciele zdrowy duch!

Fakt, św. Paweł napisał w Liście do Galatów: “Ciało bowiem do czego innego dąży niż duch, a duch do czego innego niż ciało, i stąd nie ma między nimi zgody, tak że nie czynicie tego, co chcecie” (Ga 5,17).  Nie oznacza to jednak, że ciało jest zagrożeniem. Apostołowi Narodów w zacytowanym tekście chodziło o to, by nie poddawać się namiętnościom i pożądaniom. Pragnienia i potrzeby ciała są potrzebne i rozwijające, ale nie mogą być stawiane wyżej niż cele duchowe. Chociaż ciało i duchowość mają inne dążenia, można to ze sobą uczciwie połączyć. Zresztą, na koniec tego fragmentu św. Paweł podaje dobrą radę: “Mając życie od Ducha, do Ducha się też stosujmy” (Ga 5,25). Można więc słuchać swojego ciała i potrzeb, które się w nim rodzą, ale nie mogą być one główną wytyczną dla naszego postępowania. Po to otrzymaliśmy od Boga Słowo z zawartymi w nim przykazaniami i regułami życia, byśmy mieli jasno zakreślone bezpieczne granice do poruszania się i dzięki temu “ nie spełniali pożądań ciała” (Ga 5,15). Czy innym są w końcu pożądania sprowadzające nas na manowce, a czym innym potrzeby konieczne do zrealizowania, by ciało było skutecznym i radosnym narzędziem do wyrażania samego siebie. 

Brak zaplecza – kolejna blokada, która zniechęca do zadbania o miłość własną. Gdy rozważamy ten temat z perspektywy religijnej wydaje się to nietaktowne. Jak to można z racji braku pieniędzy i zabezpieczenia zaniedbywać konieczną miłość? Przecież Jezus powiedział byśmy zbytnio nie troszczyli się o swoje życie – zarówno o pokarm i napój, jak i o ciało. Chrystus do tej nauki dodał bardzo obrazowe porównanie do ptaków w powietrzu i lilii na polu ( zob. Mt 6,25-34). Mając w pamięci ten ideał, powinniśmy się rzucić z zaufaniem w ramiona Boga Ojca i zapomnieć o wszystkim tym, co nam doskwiera. Czy jest tak rzeczywiście? Jaki procent chrześcijan potrafi żyć w taki sposób? Szczególnie, gdy ma różne zobowiązania, odpowiedzialności, dzieci na utrzymaniu, wspólny kredyt, samochód w leasingu i długo tak wymieniając. Szczególnie współcześnie jesteśmy bardzo mocno postawieni pod ścianą i czujemy, że nie mamy gdzie uciec. Dlatego, obojętnie jak nieprzyjemne emocje by to wzbudziło, kochanie samego siebie następuje dopiero po szczegółowej kalkulacji co mogę komu powiedzieć. Nie tak szybko będę dochodzić swoich racji z szefem, gdy wiem, że na moje miejsce czeka już kilka osób. Nie zawsze powiem co mnie rzeczywiście boli mężowi lub żonie, który jest tak mocno zapatrzony w swoje zdanie, skoro wiem jak bardzo ten człowiek jest emocjonalny i nieobliczalny, a mam z nim wspólny kredyt na mieszkanie. Możemy oczywiście się oszukiwać, że mamy do tego dystans i jesteśmy ponad tym, tylko gdy dochodzi do mocnych spięć i tak czynimy krok w tył i włącza się się nam “tryb zachowawczy”. Dlatego, aby móc rzeczywiście powiedzieć ludziom, co dzieje się w naszym sercu, o ile nie wykształciliśmy w sobie heroizmu i mocnego zaufania względem Boga ( a to jest wynikiem ciężkiej duchowej pracy, a nie czymś, co można zaproponować na początku drogi uczenia się miłości do samego siebie) musimy mieć po prostu zaplecze. Przez “zaplecze” nie rozumiem odłożenia ogromnych kwot pieniędzy i bycia całkowicie na swoim ( to też ma swoje zagrożenia i wielokrotnie prowadzi do arogancji, zamiast do walki o trudne relacje). Rzecz jasna każda złotówka, która jest do mojej dyspozycji też jest wartością i może się przyczynić do uczciwego mówienia o tym, co się zadziewa w moim wnętrzu. Jednak głównym zapleczem jest dostrzeżenie, że można inaczej niż czyniło się do tej pory i pewne osoby ( ich częściowe lub całościowe zaangażowanie) nie są konieczne do uzyskania rzeczy na których mi zależy. A jeśli ich pomoc jest do tego konieczna, a nie jest dawana z miłości, tylko na pewnych warunkach, to nie warto po nią sięgać, nawet jeśli wydaje się bardzo cenna. Nic, podkreślam, nic nie jest warte tego, by dla tej rzeczy rezygnować z samego siebie. Takie podejście jest bardzo niechrześcijańskie. Jeśli chcemy się czemuś poświęcić, podjąć dla tego trud, to musimy być motywowani miłością i chęcią uczynienia czegoś dobrego, a nie tym, że jest to handel wymienny i dostaniemy za nasze posłuszeństwo jakąś inną gratyfikację. Nie warto tak żyć. Nie warto twierdzić, że tylko w rękach jakieś osoby jest nasze szczęście. To, co najważniejsze otrzymujemy od Boga, a reszta rzeczy to dodatki. Gdy pokażemy to innym osobom, zaczną one rezygnować z przeciągania nas na swoją stronę. Jeśli jednak pokażemy im, że są dla nas w jakimś sensie bóstwem i mają prawo dyktować nam warunki to niestety, ale będą je dyktowali ciągle. 

Przykro jest mi to mówić, ale osoby, które nic sobą nie reprezentują ( lub myślą, że nic sobą nie reprezentują) i są byle jakie i te ostatnie,. nikomu nie potrzebne, są bardzo mocno uwikłane w toksyczne relacje z innymi. No bo jeśli myślą, że wszystko trzeba otrzymać i bez innych nie da rady czegoś zrobić, to zawsze będą ulegać i dawać sobie chodzić po głowie. Wiadomo, że małżeństwo czy relacje przyjaźni zakładają współpracę z innymi. Ona jest naprawde wartościowa! Ale nigdy nie może być do niej dołączona sztywna instrukcja obsługi. Nasze wypracowane zaplecze – to kreatywne, intelektualne,. umiejętnościowe, sprawia, że stajemy się atrakcyjnym współpracownikiem. Wiem, że według ideału wszyscy powinni swoje brzemiona nosić (zob. Ga 6,2) tylko powiedzcie mi, gdzie tak się dzieje w ogóle społeczeństwa? Jak by to dramatycznie nie brzmiało, życie jest pewnym targiem pragnień, dążeń i celów różnych ludzi. Trzeba umieć się w tym odnaleźć. O tym mówił Pan Jezus w przypowieści o obrotnym rządcy ( zob. Łk 16, 1-8). Wielu uważa tę przypowieść za jedną z trudniejszych do interpretacji. Na pewno jest ona trudna dla tego, kto tylko idealizuje, a potem i tak nie chce zrealizować Ewangelii w praktyce. Przekaz tego fragmentu podaje, że obrotny rządca, gdy dowiedział się, że straci pracę ( bo oskarżono go o trwonienie majątku pracodawcy) zaczął kombinować. Wiedział, że wali mu się grunt pod nogami, więc zainwestował w dobroć ludzką. Podczas ostatniego rozliczenia z ramienia swojego pracodawcy, zupełnie inaczej niż zwykle potraktował dłużników. Zmniejszał ich długi i kazał od razu ująć to w zobowiązaniu. Co ciekawe, że Pan pochwalił sługę za jego decyzję. Oczywiście nie była to pochwała za jego nieuczciwość, lecz docenienie za obrotność. Warto tutaj wprowadzić ważny komentarz kulturowy, który wyjaśnia, że zarządca nie okradł swojego Pana, tylko zrezygnował z części swojego dochodu za pracę. Zmienione liczby nie były naciąganiem Pana, tylko przekazaniem ostatniego swojego dochodu na rzecz dłużników. Sługa pokazał tym swoją inteligencję, bo znalazł wyjście z ciężkiego położenia. Zamiast cieszyć się ostatnią pensją, wolał zainwestować w stare znajomości i wdzięczność, która może się zrodzić w wyniku ostatniego działania w zarządzie. Interesujące jest zdanie podsumowujące tę przypowieść i poniekąd wyciągające życiowy wniosek: “Bo synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie niż synowie światłości” ( Łk 16,8). Wynika z tego zastanowienie Jezusa, dlaczego ludzie wierzący nie są rozważni, a nawet poniekąd przebiegli, w swoich działaniach. Życie to nie bajka. Potwierdza to również kolejne zdanie Ewangelii: “Ja też wam powiadam: Pozyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, aby gdy [wszystko] się skończy, przyjęto was do wiecznych przybytków” (Łk 16, 9). Nie sposób inaczej tego skomentować jak stwierdzić, że trzeba wykorzystywać doczesne, ziemskie zasoby w ten sposób, by pomogły nam one uzyskać niebo. Czy nie jest to dobrym, biblijnym argumentowaniem tego, co opisałem powyżej? Jednak, aby nie doszło do usprawiedliwienia cwaniactwa ( bo tak to można łatwo nadinterpretować), przytoczmy jeszcze jeden urywek Ewangelii. Tak jest zawsze najbezpieczniej – Słowo tłumaczyć przez Boże Słowo. Chrystus w innym miejscu powiedział ( również jako podsumowanie mowy misyjnej): “ Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie!” (Mt 10,16). Gdy zestawimy znaczenia obu tych fragmentów i ich kontekstów, dowiadujemy się, że chrześcijanin nie ma łatwej sytuacji. Różnie nas będa traktować. Nie zawsze (a może nawet rzadko) będą nas witać z otwartymi ramionami. Dlatego musimy tak żyć, by z jednej strony mieć jakąś przemyślaną i dokładnie opracowaną taktykę, a z drugiej strony być w niej czystymi, by założenia tej taktyki nie zamknęły naszych serc. Tak też mamy rozmawiać ze wszystkimi, z którymi dialog nie należy do przyjemności. Twórzmy swoje zaplecza, bo one nam pozwolą zawalczyć o swoje. Bo jeśli my sami siebie nie będziemy szanować, to kto nas uszanuje?

Nie możesz być egoistą? Nie jesteś pępkiem świata? Wszystko prawda. Tylko, że lęk przed egoizmem nie powinien Ciebie hamować w wyznaczaniu mądrych granic i wymaganiach, które stawiasz innym. To prawda, że wszystkie planety nie krążą dookoła mojego “ja”, ale jeśli zapomnimy o sobie i pozwolimy bezkarnie niszczyć naszą osobę, to przyczyniamy się do kogoś grzechu. Czy nie patrzyłeś nigdy na to w ten sposób? Jeśli ktoś Ciebie rani, to popełnia grzech. Gdy robi to już nałogowo i bezrefleksyjnie, to oznacza, że stacza się do moralnej przepaści, ponieważ ma w poważaniu drugiego człowieka i stawia swoje pragnienia ponad kogoś bezpieczeństwo i dobrostan. Tak nie może być! Stawiając opór kogoś złym, niepohamowanym działaniom ratujemy go przed potępieniem. Tym bardziej, że Jezus, utożsamia się najmniejszymi, a my w tej sytuacji jesteśmy tymi, których ranienie stało się normalnością i co gorsza, bywa przez niektórych akceptowane, a przez to nie ruszane i poniekąd trudne do zatrzymania. Pamiętamy ten fragment Ewangelii opisujący Sąd Ostateczny, jak Chrystus z wielką powagą ( i zaznaczonymi konsekwencjami) powiedział: “Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Dlatego, chociaż jest to pewnie dla Ciebie trudne i niekomfortowe, by zacząć wypracowywać zmianę kogoś nawyków, uświadom sobie, że z perspektywy duchowej, jeśli odpuszczasz oprawcy i pozwalasz się dalej niszczyć to jesteś egoistą, bo nie myślisz o tym, jakie spadną na tego kogoś wieczne konsekwencje. Nie myśl, że walcząc o szacunek do siebie stawiasz własną osobę w centrum. Zdecydowanie nie. Przywracasz wtedy tylko (a może aż?) prawidłowy układ rzeczywistości.

Nie oszukujmy się, praca nad podejściem innych do nas jest trudna i często długofalowa. Trzeba te wszystkie mądre wytyczne wielokroć powtarzać i zmieniać kogoś nawyki. A tego może się po prostu nie chcieć. Od wielu osób usłyszałem, że już się przyzwyczaiły do tego, że tak jest. Nie sposób tego nazwać inaczej, jak lenistwem.  Jeśli zgadzamy się na grzeszną wizję świata, nawet jeśli nas to wiele kosztuje i powoduje cierpienie i ból, nie jesteśmy uczniami Chrystusa. On chciał, byśmy mieli między sobą miłość wzajemną! Jezus w mowie pożegnalnej, wtedy gdy temat Jego męczeńskiej śmierci stawał się coraz bliższy, podyktował uczniom nowe przykazanie “aby się wzajemnie miłowali tak, jak On ich umiłował; żeby i oni tak się miłowali wzajemnie” (J 13,34). Jak osoba dająca się ranić i niszczyć daje możliwość zaistnienia miłości wzajemnej, która ze swej natury zakłada dialog między ludźmi oraz wzajemne poszanowanie? Jezus nie stwierdził wtedy, że mamy bardzo pokochać naszych oprawców, tylko mamy kochać innych i starać się o to, by inni nas pokochali. Tym bardziej, jak zauważył Zbawiciel, wiąże się z tym ważne świadectwo dla świata: “Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” ( J 13,35).

Wzorce. Chciałoby się powiedzieć z nutą zniechęcenia “ach, te wzorce…”. Nasze przyzwyczajenia myślowe robią niemały raban w naszej głowie. Gdy dochodzi do sytuacji konfliktowej i pojawia się w nas pragnienie, by zawalczyć o swoją pozycję, automatycznie, wręcz równolegle na drugim torze myślowym nadjeżdża wyrzut sumienia, że przecież miłość, przyjaźń, małżeństwo, rodzicielstwo itd. nie polega na szukaniu siebie, tylko na oddaniu. Wielu katolickim małżonkom odtworzy się w myślach dźwięk czytanego na ich ślubie urywku hymnu do miłości (1 Kor 12, 31-13.8A). Szczególnie będą brzmieć zwroty: “Miłość jest cierpliwa”, “Miłość jest łaskawa”, “Miłość nie unosi się pychą”, ‘Miłość nie unosi się gniewem” , “Miłość wszystko znosi”, “Miłość wszystko przetrzyma”. Do tego dochodzą jeszcze powtarzane w rodzinach uogólnienia typu ‘nie raz w małżeństwie będziesz musiał zagryźć zęby” albo “nic co ważne i piękne nie odbywa się bez trudu”. Jakby nie patrzeć, we wszystkich zacytowanych przed chwilą słowach jest wiele mądrości i prawdy. Tylko nie może być to dla nas zachętą do wycofania. Przerażają mnie żarty typu “jeśli mąż nie bije żony to znaczy, że jej nie kocha”. Niby są to teksty wypowiadane z ironią, ale niestety wielu myśli, że przemocowe zachowania są domeną mężczyzn i tak można załatwiać swoje rodzinne sprawy. Jak do tego dołożymy jeszcze zwierzenia starszego pokolenia, które przekonuje, że można żyć z osobami agresywnymi, bo kiedyś nikt się nie rozwodził, to po prostu ręce opadają. Nie raz byłem zresztą świadkiem ( a często ludzie proszą mnie o mediacje rodzinne) nakłaniania przez starszą mamę swojej córki do wytrwałości, bo i tak nie jest źle. Ona przeżyła jeszcze gorsze rzeczy i wytrzymała, więc ona też powinna przymrużyć oko na pewne rzeczy . Naprawdę? Czy chowanie jak struś głowy w piasek, zamiast konstruktywnego dialogu jest rozwiązaniem? Co gorsza, na moje próby sugestii jak wyjść z trudnego położenia, słyszałem, że i tak nic to nie da, bo ktoś jest zawzięty. 

W takich momentach widać, że w naszych umysłach został zasiany brak nadziei oraz opinia społeczna wybudowała wysokie mury twierdzenia, że “tak musi być i już!”. Tym bardziej, że gdy ktokolwiek próbuje się do nich zbliżyć, od razu są podawane najcięższe, emocjonalne argumenty: “tak trzeba, bo dzieci” lub “inaczej się nie da, bo on jest uparty jak osioł, a jakoś trzeba przecież żyć”. 

Twierdzę i obserwuję w różnych rodzinach (jak i relacjach) które powychodziły z kryzysu, że wszystko jest do przepracowania, o ile zmienimy cały układ naszych domów, miejsc pracy oraz podejścia do relacji z pojedynczymi osobami. Trzeba nam zmiany wzorców i mówienia o tym, że coś jest nie do zaakceptowania. Nie możemy na siłę podtrzymywać algorytmu (schematu) sprzed lat. Dzisiaj jest inaczej niż kiedyś, a my to nie ludzie z poprzedniego pokolenia. Wszystko się zmienia, dlatego również nowe sytuacje (a każde działanie jest poniekąd nowe, bo odbywa się przy udziale innych osób i w innych okolicznościach) powinny być na nowo przemyślane, a nie robione z matrycy. Wiadomo, że tradycje rodzinne i doświadczenie starszego pokolenia są bardzo ważne, bo przecież praktyka czyni mistrza. Ale nigdy nie można się zgodzić, na niestety koronny argument osób starszych, że na pewno mają rację, bo dłużej żyją. Często dla utarcia nosa wyznawców tego typu teorii mówię, że dłuższe życie może wielokrotnie oznaczać dłuższy czas popełniania błędów. Dlatego wszystko co wykonujemy, powinno dopuszczać intelekt i możliwość rozważenia mnogości czynników, które sprawiają, że dane zdarzenie jest unikatowe, a nie jest szablonową “powtórką z rozrywki”. Zobaczmy, że Jezus, chociaż bardzo szanował tradycję i kierował się, jak to dzisiaj zwykli niektórzy nazywać, tradycyjnymi wartościami, zawsze analizował zdarzające się rzeczy i proponował, by łączyć stare z nowym. Pamiętamy pewnie podsumowanie Chrystusa dla przypowieści o sieci: “ «Dlatego każdy uczony w Piśmie, który stał się uczniem królestwa niebieskiego, podobny jest do ojca rodziny, który ze swego skarbca wydobywa rzeczy nowe i stare»” (Mt 13,52). Tym bardziej, jeśli spojrzymy uczciwie na całą misję Jezusa, to On właśnie tak działał za czasów swojego ziemskiego życia – przyszedł przynieść nową jakość. Nie oznaczało to oczywiście rewolucji i pozostawienia po sobie zgliszcza, lecz mądre przekształcanie starych, zastanych schematów w postawy, które będą miały więcej miłości. W innym miejscu na temat swojej działalności powiedział: “ Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo albo Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić” ( Mt 5,17). Zresztą Jezus nie tylko sam tak postępował, ale bardzo mocno podkreślał, że przez Boga jest bardzo źle odbierane, gdy ktoś zmienia nawet najmniejsze prawo: “Ktokolwiek więc zniósłby jedno z tych przykazań, choćby najmniejszych, i uczyłby tak ludzi, ten będzie najmniejszy w królestwie niebieskim. A kto je wypełnia i uczy wypełniać, ten będzie wielki w królestwie niebieskim” ( Mt 5,19). Dlatego nasza praca z błędnymi wzorcami w relacjach nie ma polegać na znoszeniu Bożego Prawa, tylko na sprawianiu, że będzie ono coraz lepiej przestrzegane. A tutaj, jak pokazuje doświadczenie wielu rodzin, jak i całych społeczeństw, jest wiele do zrobienia. Trzeba to nazwać po imieniu. Nie możemy się zgodzić na przemocowe, zastałe sposoby działania. Jeśli gdzieś coś nie funkcjonuje według ideału miłości to wyznaczmy to jako zadanie do wykonania. Nie mówmy, że zawsze było tak, więc trzeba to podtrzymywać. Nie zawsze uda się to zmienić od razu, ale jeśli wyznaczymy nowe, zdrowe i uczciwe moralnie wytyczne, to wszystko chociażby po woli, będzie zmierzać w prawidłowym kierunku.

Poza tym nie możemy się zgodzić na to, by zasady grupy, czy to rodziny czy duszpasterstwa albo sąsiedztwa były ważniejsze od naszej ludzkiej godności. Czy my naprawdę chcemy uczestniczyć w czymś, co przekreśla nasze podstawowe prawa? Wiem, że nie jest to proste. Byłem nie raz świadkiem sytuacji, gdy ludzie odwracali się i nie odpowiadali nawet na “dzień dobry” osobom, które robią inaczej niż wszyscy i nie respektują stylu działania większości. Trzeba to nazwać patologicznym. Na szczęście jest coraz mniej tego typu postaw (pewnie z powodu tego, że mamy ze sobą coraz mniejszy kontakt społeczny). Niemniej, nawet jeśli sprzeciw oznaczałby jeden grymas na kogoś twarzy lub jakąkolwiek formę dezaprobaty, warto wpisać go w straty. Nie oddawajmy swojego życia w ręce innych. Nie pozwólmy, by mówili nam, jak żyć – co jest normalne, a co nie. Tym bardziej, że zgoda na taką dziwną wersję rzeczywistości sprawia, że również kolejnemu pokoleniu będziemy proponować toksynę jako rzekomo zdrową formę przeżywania codzienności. Ktoś musi tę negatywną sztafetę pokoleń przerwać, prawda? Nie dajmy się okłamać, że takie nieszanujące innych zachowania są sposobem na konserwowanie wartości. To oczywiste, że włączenie myślenia i wyjście poza utarte zwyczaje powoduje, że wypływamy na głęboką wodę i fale mogą nas trochę przerazić. Warto jednak podjąć zmianę. To naturalne, że na początku czujemy się trochę zdezorientowani i odczuwamy lęk przed nowością. Przecież nikt nam nie pokazał tej ścieżki, tylko sami musimy ją po omacku odkrywać. Na razie wygląda ona na zarośniętą, ale wierzcie mi, że Bóg wysyła do nas różnych aniołów (zarówno w ludzkiej postaci jak i duchowej), by pomóc nam odnaleźć się w nowej, bardziej miłosiernej rzeczywistości. 

Tylko, czy ja zasługuję na miłość? Oto jest pytanie! Tak często zadawane przez osoby, które nigdy dojrzałej miłości nie doświadczyły i myślą, że takie “prezenty” są zarezerwowane dla wybranych albo trzeba sobie na nie zapracować. No bo co można we mnie kochać? Będzie rozważać klasyczna osoba, która ma zaniżone poczucie własnej wartości. Skoro do tej pory nikt nie okazywał jej należytego szacunku, według prawidłowych, zdrowych zasad, to jak ona może uwierzyć w to, że takie podejście do niej powinno być czymś naturalnym? 

Trzeba zaznaczyć już samym początku rozważań tej kwestii, że miłość nie jest czymś, na co się zapracowuje. Ona wynika z samego faktu, że jesteśmy ludźmi. A jak pokazuje Słowo Boże, jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże (Rdz 1,16). Nie ma więc możliwości, by ktoś nie miał prawa do miłości. Nawet ludzie grzeszni otrzymują od Boga kolejną szansę. Nie zawsze ludzie rozumieją tę Bożą wspaniałomyślność i sami postępują w odmienny sposób. Chcą dawać dobro tylko tym, którzy w ich rozumieniu są dobrzy, albo którzy wypełniają zasady religii (albo odpowiadają na ich kaprysy). Bóg patrzy na to na szczęście zupełnie inaczej. Trzeba to sobie przypominać, gdy rodzą się w nas myśli, że nie zasługujemy na kochanie. Jako bardzo uzdrawiający fragment biblijny proponuję fragment z Księgi Jonasza. Przeczytajmy go na spokojnie, a potem wyciągniemy z niego oczywiste wnioski: 

“Jonasz wyszedł z miasta, zatrzymał się po jego stronie wschodniej, tam uczynił sobie szałas i usiadł w cieniu, aby widzieć, co się będzie działo w mieście. A Pan Bóg sprawił, że krzew rycynusowy wyrósł nad Jonaszem po to, by cień był nad jego głową i żeby mu ująć jego goryczy. Jonasz bardzo się ucieszył [tym] krzewem. Ale z nastaniem brzasku dnia następnego Bóg zesłał robaczka, aby uszkodził krzew, tak iż usechł. A potem, gdy wzeszło słońce, zesłał Bóg gorący, wschodni wiatr. Słońce prażyło Jonasza w głowę, tak że osłabł. Życzył więc sobie śmierci i mówił: «Lepiej dla mnie umrzeć aniżeli żyć». Na to rzekł Bóg do Jonasza: «Czy słusznie się oburzasz z powodu tego krzewu?» Odpowiedział: «Słusznie gniewam się śmiertelnie». Rzekł Pan: «Tobie żal krzewu, którego nie uprawiałeś i nie wyhodowałeś, który w nocy wyrósł i w nocy zginął. A czyż Ja nie powinienem mieć litości nad Niniwą, wielkim miastem, gdzie znajduje się więcej niż sto dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy nie odróżniają swej prawej ręki od lewej, a nadto mnóstwo zwierząt?»” (Jon 4, 5-11). 

Nie tylko pouczający, ale również zabawny urywek Pisma Świętego. Cała katecheza i dotarcie do upartego Jonasza nastąpiło dzięki małemu robaczkowi. Prorok nie potrafił zrozumieć, dlaczego Bóg chce okazać miłosierdzie Niniwie, która spowodowała tak wiele cierpienia dla jego narodu. Był oburzony na Boga. A wystarczyło dać mu na jeden dzień krzew, a potem go zabrać. Niestety nie wszyscy uczą się na błędach i nie wyciągają dobrych wniosków z osobistych, trudnych doświadczeń. Sami oczekiwaliby miłości najwyższej próby dla siebie, a obok tego zapominają o potrzebie podstawowej miłości dla drugiego człowieka. Jak opisuje ta biblijna historia, jak i wiele epizodów z życia Jezusa – miłość należy się wszystkim. Nawet tym zapomnianym i nieatrakcyjnym społecznie. A może właśnie szczególnie im? Dlatego jeśli dostrzegamy w sobie chęć do umniejszania swojej wartości, to wiedzmy, że ukazując siebie jako niewartych kochania podważamy cały trud Zbawiciela, który narodził się po to, by w bardzo bolesny sposób umrzeć i przez to odkupić każdy nasz grzech. Może na pierwszy rzut oka jest to trochę dziwne, ale właśnie śmierć Zbawiciela jest dowodem tego, że każde ludzkie życie ma sens i jest warte kochania. 

On jest ode mnie silniejszy! Tak, to może być faktem. Istnieją ludzie od nas silniejsi pod względem fizycznym, psychicznym. Poza tym mają oni większe znajomości, znają techniki manipulacyjne i wiedzą jak nadepnąć nam na odcisk. To wszystko prawda. Tylko, czy zastanawiając się nad tym, czy zabiegać o należną mi miłość, mamy się poddawać lękowi przed osobami silniejszymi, którzy mogą nas na różne sposoby skrzywdzić? Nawet jeśli zagrożenie jest realne, nie możemy pozwolić na to, by naszymi decyzjami kierował lęk. Dlaczego? Dlatego, że trzeba wziąć pod uwagę, że część z wyobrażonego lęku nie jest prawdą, albo z racji różnych zahamowań drugiej strony nigdy nie dojdzie do realizacji. 

Brian Tracy w książce “Nie tłumacz się, działaj! Odkryj moc samodyscypliny” pisze: “Obliczono, że 99 procent rzeczy, które wywołują nasze zmartwienie, nigdy się nie wydarza. Natomiast większość złych rzeczy, które faktycznie się wydarzają, dzieje się w tak błyskawicznym tempie, że nie mamy nawet czasu, by się nimi martwić”. Tak naprawdę nie jest to bardzo zaskakujący i nowatorski wniosek. Na co dzień tego doświadczamy. Dostrzeżmy, jak bardzo nasze projekcje są mocno zabarwione emocjonalnie i nasze działania jak i postępowanie innych osób idzie w zupełnie innym kierunku. Co innego, gdy mamy doświadczenie takich reakcji i wiemy, jakie bodźce czy słowa powodują jakieś reakcje. Wtedy rzeczywiście bardzo łatwo jest przyjąć postawę “podkulonego ogona”, by nie tworzyć jakiejkolwiek prowokacji do wybuchu… Tylko, czy takie życie do czegokolwiek prowadzi? Czy nie jest ono oznaką lenistwa, bo nie chce się nam podjąć konfrontacji i brać na siebie konsekwencji zmiany? Ale… jak to niestety ( o zgrozo!) powie część matek czy uzależnionych ekonomicznie osób: może i bije, ale dzieci kocha i wypłatę przynosi. Co my jesteśmy w stanie znieść, by zachować to, co uważamy dla siebie za ważne? Nie można się na to zgadzać! A jeśli twierdzimy, że musimy, bo takie jest już życie, to dlaczego dziwimy się naszemu losowi? Przecież my wybraliśmy jakiś “komfort” za cenę pozbawienia nas należnego miejsca i szacunku (czyli innego komfortu). Aż serce mi się kraja, jak o tym myślę…

Pan Jezus, chociaż wiedział jak przebiegają procesy lękowe w człowieku powiedział do uczniów, by byli mężni w uciskach : “Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle. Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli” (Mt 10,28-31). Dlaczego te słowa padły, chociaż to takie trudne i wymaga ryzyka? Dlatego, że człowiek wiary, wie, że życie doczesne jest przedsionkiem życia wiecznego. Jeśli tutaj zgadzamy się na półśrodki i ustępstwa, to świadczy, że wyżej stawiamy doczesne sprawy niż swoje zbawienie oraz zbawienie oprawcy, któremu trzeba jasno uświadomić, że w ten sposób nie można traktować innych.

Ks. Piotr Śliżewski

W przygotowaniu są kolejne artykuły :

Co warto zrobić, by trudne relacje były łatwiejsze w prowadzeniu? Praktyczne porady

Dialog z trudną osobączyli pytania, które warto sobie zadać, zanim zacznę z kimś rozmowę