Przed tym artykułem przeczytaj wstęp do serii : Mądra miłość [jak żyć z trudnymi ludźmi? cz.1 – wprowadzenie]

Od czego zacząć? Wielu twierdzi, że początek jest zawsze najtrudniejszą częścią tekstu. Osobiście uważam, że trzeba zaczynać od rzeczy najważniejszych. Dlatego książkę o trudnych relacjach otworzę od niby bardzo łatwej definicji, która mimo pozorów jest jedną z trudniejszych definicji. Miłość to bardzo wielobarwne pojęcie. Z powodu różnorodności światopoglądów i odmiennych wrażliwości autorytetów, w kolejnych epokach świata, doszło już do opracowania mnóstwa podejść i analiz miłości. Dla nas, chrześcijan, miłość ma bardzo specyficzny kształt. Wielu wyznawców Chrystusa chce nawet ją utożsamić z wiarą. Jako potwierdzenie słuszności swoich rozważań cytują 1 List św. Jana : “Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” ( 1 J 4,16b). Rzeczywiście, jest to niesłychanie wymowny urywek Nowego Testamentu. Skoro Bóg jest miłością, to jak można stwierdzić, że wiara nie jest po prostu miłością? Niestety w tych dociekaniach i wysuwanych z nich wnioskach zapomina się często przytoczyć pierwszej części tego cytatu, która poprzedza powyższe stwierdzenie, gdzie czytamy: “Myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam” ( 1 J 4,16a). To zmienia całkowicie postać rzeczy. O ile bowiem możemy z przekonaniem powiedzieć, że religia jest miłością, bo ona polega na mądrym i uczciwym kochaniu Boga, drugiego człowieka i samego siebie, tak wiara jest rzeczywistością o wiele szerszą. Religia – jak się ją prawidłowo rozumie – będąca pewnym systemem zarówno wierzeń jak i praktyk, które określają i wyrażają naszą relację z Bogiem, może być sprowadzona do miłości, ponieważ jest częścią praktyczną naszego wnętrza. Z kolei wiara jest słowem, które określa zdecydowanie więcej. Mówi ona o zaufaniu, przemyśleniu naszego stosunku do Boga, co zakłada, że nie tylko mamy kochać, ale również podejmować działania, które pozwolą nam mądrzej kochać. Oczywiście, w rzeczywistości i tak może być to nazwane w dalszym rozumieniu miłością, ale chroni nas przed bardzo niebezpiecznym stwierdzeniem, że wystarczy kochać. Stwórca postawił akcent na zbawieniu w Jezusie Chrystusie – Wcielonym Synu Bożym, a nie tylko na samych zewnętrznych czynnościach, które nie miałyby się odnosić do Boga i realizować Jego zamierzeń.

Dlatego, kiedy chrześcijanie mówią o miłości, zawsze pamiętają o tym, że wszystko co robią ma na celu realizowanie Woli Bożej, czyli zaproszenia jakie wystosował Bóg do świata. To całkowicie zmienia postać rzeczy i sprawia, że inaczej interpretujemy swoje działania. Mądry chrześcijanin skorzysta z dorobku kultury, cywilizacji i wszelakich nauk (zarówno medycznych jak i psychologicznych), ale obok tego nie dopuści, by one zmieniły mu cel i podważyły to, do czego on zmierza. Wszystko, co znajdujemy w świecie (swoją drogą bardzo duża część osiągnięć naszej szerokości geograficznej – wynalazków i odkryć – było inspirowanych przez chrześcijan) jest narzędziem do pomocy, a nie celem. 

Z tego powodu wszystkie zawarte w tej książce porady nie są czymś nadrzędnym, co stawiamy ponad wiarę i chrześcijańską moralność, tylko są pomysłami jak poprawić nasz ludzki byt, aby mógł być zdrowy i uczciwy, a przez to upiększał życie, które otrzymaliśmy od Boga. Rzeczywistość jest niestety o tyle skomplikowana, że wielu chrześcijan zamiast rozważyć czym jest miłość i jak ją mądrze prowadzić w ich konkretnej sytuacji, zgadza się na utarte schematy. Zarówno te “światowe” jak i wewnątrz Kościoła. Niestety wiara nie zawsze prowokuje nas do osobistego myślenia, lecz z lęku przed błędem i poczuciem winy i karą za grzechy, wolimy powielać utarte schematy, które wielokrotnie nie mają nic wspólnego z Ewangelią.

Dlatego przyjmijmy od razu ważną prawdę – pojęcie miłości się zmienia. Na szczęście, ma coraz lepszą i ludzką twarz. Wiadomo, że zawsze będą w różnych środowiskach naciągnięcia i nadinterpretacje, ale mam nadzieję, że dzięki tej książce czytelnik otworzy szerzej oczy i lepiej ustawi swój zmysł krytyczny.

Dla ciekawostki, warto chociażby krótko rozważyć dwa elementy słowa “miłość” – warstwę znaczeniową słowa oraz jego “warstwę mentalnościową”. XIV-wieczne teksty pisane w języku polskim zdają się sugerować, że słowo “miłość” oznaczało kiedyś litość lub miłosierdzie rozumiane jako udzielenie łaski i odnosiło się do słowa “mijać”. Rozumiano je więc wtedy jako “przejść obok kogoś nie atakując go”. Ktoś miłowany był zatem osobą, którą można było minąć bez konieczności ataku bronią. Przemiana znaczenia tego słowa to nic nadzwyczajnego. Język jest rzeczywistością bardzo dynamiczną.

Z kolei, gdy sięgniemy jeszcze głębiej, do używania tego słowa w czasach, kiedy ono oznaczało rzeczywistość podobną do dzisiaj rozumianej miłości, warto sobie przypomnieć chociażby “małżeństwa z rozsądku”. Ludzie decydując się na wspólne życie nie kierowali się uczuciem, tylko ekonomiczną analizą, Pytali: co się będzie bardziej opłacało? Która partia jest najlepszym rozwiązaniem, które zapewni lepszy byt mnie oraz reszcie mojej rodziny? Istna polityka gospodarcza. Czy my, mając naszą aktualną świadomość i rozumienie świata podpisujemy się pod tamtymi decyzjami? Oczywiście, że nie. Uważamy je za nieuczciwe. Doszukujemy się nawet w tym złej woli i kibicujemy parom z filmowych romansów, które chciały pokonywać ówczesne standardy myślowe. Nie bacząc na to, że kiedyś robili tak prawie wszyscy! A co z dzisiejszego podejścia kiedyś będzie uważane za nierozsądne, a nawet nieludzkie i patologiczne? Zobaczmy, na jak wiele rzeczy zgadzamy się z powodu tego, że tak robi większość, lub wskazują jakieś autorytety. Tak funkcjonujemy. Każde pokolenie wyznacza inną normę społeczną. Czy nie warto więc już dzisiaj zastanowić się nad tym, czy nasze funkcjonowanie jest rozsądne i czy nie trzeba by było rozważyć pewnych postaw i decyzji? Nie namawiam do buntu i ciągłego podważania wszystkiego. Zamiast tego polecam uświadomienie sobie różnych decyzji i zapytanie, jakie jest ich źródło. Jeśli nie wiemy w jakim celu daną rzecz robimy i nie wiemy jak dana postawa przybliża nas do szczęścia, to po co ją wykonywać? Dla konwenansu, uspokojenia tych, którzy nas opiniują?

Miłość chrześcijańska powinna być mądra, biorąca pod uwagę Boże prawo, ale również szanująca siebie samego.

Aby nie pozostać z samymi ogólnikami i tylko rozpoczętym tematem, przeanalizujmy najczęściej udzielane odpowiedzi na pytanie: czym jest miłość? Doceńmy to, co jest w nich dobre, pokażmy minusy i zaproponujmy doprecyzowania. Dzięki tej podróży między różnymi opiniami, pozbieramy barwy, które pozwolą nam namalować kompletny pejzaż miłości zamiast płaczliwie krzyczeć jak św. Franciszek: Miłość nie jest kochana!

Miłość to uczucie. Poniekąd tak. Wiele rodzajów miłości przebiega w bardzo silnych emocjach. Ludzie po zafascynowaniu się sobą przeżywają barwne stany, czasami opisywane jako “motyle w brzuchu”, fale ekscytacji, brak możliwości skupienia się na innych rzeczach, a czasami nawet bezsenne noce. Tylko, że po jakimś czasie wszystko wraca do normy. No i dzięki Bogu! Życie się reguluje, a emocje coraz bardziej bledną. To normalna kolei rzeczy. Nie da rady długo żyć w tak silnych emocjach. Zwał jak zwał – przyzwyczajamy się do rzeczywistości. Czy to oznacza, że nasza miłość jest mniejsza lub całkowicie wygasła? Nie. Aby prawidłowo opisać obecność emocji w miłości to trzeba by było stwierdzić, że miłość posługuje się emocjami i je zawiera, a nie jest samymi emocjami. Tym bardziej, że im dłużej coś robimy i znamy dane osoby, tym więcej jest w tym decyzji i wyboru niż emocji. Aczkolwiek trzeba się zastanowić nad relacją, gdy nie czujemy przez dłuższy czas w niej żadnych emocji – ani tych pozytywnych, ani tych negatywnych. Może to być oznaką zobojętnienia, lub braku wydarzeń, działań i wspólnych decyzji, które są dla nas znaczące. Długo utrzymujący się brak emocji, o ile nie jest wynikiem jakiejś choroby, może być oznaką zobojętnienia lub “zasiedzeniem się” w tej relacji. Oczywiście, nie jest to argument do rezygnacji lub ucieczki. Gdy pojawia się problem, to trzeba go rozwiązywać. Prawdziwe trudności i komplikacje pojawiają się jednak wtedy, gdy naprawy chce tylko jedna osoba, a jak bardzo dobrze wiemy, w relacji, która już z samej nazwy zakłada obecność i zaangażowanie dwóch osób, tak jak do tanga – potrzeba dwojga.

Miłość to pożądanie. Pożądanie to bardzo niebezpieczny stan, który uprzedmiotawia człowieka. W większości przypadków pożądanie można porównać do chciwości. Tak samo jak pożądamy nowego samochodu i mieszkania, możemy pożądać drugiej osoby i przez to traktować ją przedmiotowo. Na końcu dziesięciu przykazań, w dziewiątym i dziesiątym punkcie mówimy: “Nie pożądaj żony bliźniego swego”, a potem dopowiadamy: “Ani żadnej rzeczy, która jego jest”. Pożądanie nie można więc utożsamić z miłością. Nawet wtedy, gdy odczytamy biologiczne nasze ludzkie konstrukty i będziemy się pokrętnie usprawiedliwiać, że pożądanie służy podtrzymaniu ludzkiego gatunku.  Gdy rozważamy sprawę moralnie na nic się zdadzą biologiczne usprawiedliwienia, że to taka  “zwierzęca potrzeba prokreacji” i trzeba ją zrozumieć i zaakceptować bo jest częścią nas. Gdy dochodzą do tego jeszcze wnioski, że uaktywnia się to przez nieświadome sygnały feromonowe, więc jest to naturalne. Nie możemy wejść w tego typu narracje. Powiedzmy sobie jasno i przejrzyście, chrześcijanin nie może iść za pożądaniem, które za wszelką cenę dąży do posiadania drugiej osoby. Co gorsza, gdy odbywa się to w klimacie lekceważenia przyjętych społecznie norm. Nigdy nie możemy “posiadać” człowieka. Zawsze bliskość zakłada relację i szanowanie wszystkich granic i preferencji osoby. Wiadomo, że nikt nie będzie się okłamywał, że pożądanie nie pojawia się u ludzi. Ono jest jak najbardziej normalne- ludzie mają się ku sobie. Nie można jednak jemu ulegać na sposób zwierząt. Człowiek kieruje się popędem, a nie instynktem. A to oznacza, że  może z tego zrezygnować, jeśli nie okazuje w tym odpowiedniego szacunku drugiej osobie.

Miłość to intymność. Na początku doprecyzujmy to pojęcie. Czy słowo “intymność” można użyć zamiennie dla słowa “bliskość”? Wydaje się, że nie, bo zwyczajowo intymność kojarzy się z pojęciem “miejsc intymnych”, czyli skrywanych przed oczami wszystkich. Do intymności zapraszamy tylko wybrane osoby, które chcemy mieć bliżej i dzielić się z nimi częścią naszej osobowej i cielesnej tożsamości. Już udzielone tutaj wytłumaczenie słowa “intymność” sprawia, że nie możemy jej utożsamić z miłością jako taką. Intymność ma zdecydowanie węższy zbiór, ponieważ jest dedykowana dla osób, które chcemy mieć bardzo blisko. A możemy przecież kochać osoby, które są również trochę dalej. Miłość jest adresowana do różnych osób, które spotykamy w odmiennych kontekstach i poświęcamy im czasami więcej, a w innych momentach trochę mniej czasu i uwagi. Rozważając jednak temat intymności warto zaznaczyć, że mimo tego, że niektóre rodzaje i typy miłości nie zakładają wpuszczania innych osób do sfery intymnej, muszą jednak pociągać za sobą ściągniecie pancerza. Jeśli chcemy kochać to nie możemy tego robić z dystansu i tylko na całkowicie bezpiecznym terytorium. Za każdym razem, gdy kochamy, musimy odkrywać część siebie i poniekąd pozwolić dotknąć nasze rany. Przesadne i szczelne zabezpieczanie się przed zranieniami sprawia, że w tej “niby-miłości” jest więcej wyrafinowania i kalkulacji niż chęci dzielenia się sobą i tym, kim naprawdę jesteśmy.  

Miłość to głęboka relacja. Trzeba tutaj doprecyzować – miłość dąży do relacji. Szczególnie tej głębokiej. Tylko, to jest szczyt, a zanim się na niego wdrapiemy, trzeba jeszcze pokonać parę trudniejszych etapów. Zdarzają się bowiem sytuacje, kiedy mimo naszych starań i wielkiego pragnienia by mieć z kimś relacje, ona na ten moment nie jest możliwa. Wpływają na to różne rzeczy. Czasami ktoś po prostu tej relacji nie chce i na różne sposoby pokazuje nam niechęć do kontaktu. Bywają również takie podejścia, że ktoś z powodu wielu swoich zranień i poturbowanej historii, nie jest gotowy do tego, by się na nas otworzyć i prowadzić jakikolwiek dialog. Czy to oznacza, że tych osób nie możemy ( i nie da rady) kochać? Oczywiście, że możemy, ale nie będzie to wtedy miłość dwustronna. Takie postawy są zdecydowanie trudniejsze w prowadzeniu, ale nie oznacza, że niemożliwe. Trzeba się w nich uzbroić w cierpliwość i nie oczekiwać zbyt wiele, by nie być ciągle w napięciu i smutku, że jest to naszą winą. Czasami jest w tym nasza wina, ale to temat, który poruszę w dalszej części książki.

Kontynuując wątek o miłości, która nie zawsze jest relacją, warto sobie przypominać, że miłość potrzeba poniekąd dostosować do odbiorcy. Nie w taki sposób, by on nam dyktował, jak mamy funkcjonować, lecz w takim rozumieniu, że nie warto dawać komuś za dużo, gdy on oczekuje niewiele. Jeśli ktoś nie potrafi przyjąć naszego zaawansowanego zaangażowania, to nawet jeśli mu je damy, to on i tak nie będzie potrafił z tego skorzystać. Dobrą praktyką jest robienie co jakiś czas “wypadów w jego stronę”, by w trakcie nich zaobserwować, jak on odbiera nasze działania i emocje. Miłość jest zawsze obserwacją drugiej strony i wyciąganiem wniosków z kogoś reakcji. Wiadomo, że nie raz się pomylimy w naszej ocenie oraz będą sytuacje, kiedy kogoś reakcja będzie niewspółmierna albo po prostu niezgodna z tym, co tak naprawdę względem nas czuje. Dlatego nie można się ograniczyć do jednostkowych akcji i od razu się obrażać i zamykać. Miłość jest sztuką odkrywania bardzo różnorodnych ludzi, którzy przeżywają stany zadziwiające nawet ich samych. Nie wspominając o naszym odbiorze…

Dlatego warto z jednej strony mieć na nich poprawkę, a z drugiej  nie dążyć zbyt uparcie w jakimś kierunku. Determinacja i systematyczność są potrzebne, ale nie można działać z klapkami na oczach. Gdy po kilku próbach tworzenie ( lub pogłębianie) relacji się nie udaje, dajmy temu czas. Na chwilę się wstrzymajmy. Chciałoby się tutaj podać jedną zasadę dla wszystkich, ale taka nie istnieje. Cechy i historia danej osoby wpływają na konieczność opracowania taktyki dla tej, konkretnej sytuacji. Najważniejsze, by w tym wszystkim pamiętać, że nic nie da rady zrobić na siłę. Są momenty, kiedy trzeba odejść na bok i w cichości serca przeżywać miłość do drugiej osoby. Są z kolei i takie okoliczności, kiedy trzeba mimo oporów zewnętrznych pokazywać, że kogoś się kocha. Kiedy zastosować jedną, a kiedy druga opcję? Jak wspomniałem, nie ma jednej odpowiedzi dla wszystkich. W kontekście tego przemyślenia, przypomina mi się zasłyszana złota myśl: “Przyjaciel to osoba, która kocha nawet wtedy, gdy zapominasz kochać samego siebie”. Bądźmy dla siebie przyjaciółmi, chyba, że ktoś systematycznie nas rani i nie okazuje żadnej chęci do poprawy. Wtedy kochajmy, ale z daleka, by ktoś nie miał okazji do tego, by nas niszczyć. 

Miłość to przywiązanie. Naprawdę dobrze brzmi ten postulat. Tylko obok pozytywnych znaczeń tej tezy, no bo przecież przywiązanie oznacza pewną stałość oraz chęć do przebywania razem i dzielenia swojego życia, bywają również wynikające z tego obciążenia. Można je najlepiej streścić w słowach “przesadna zazdrość”. Nigdy, ale to przenigdy nie wolno zakładać, że miłość do jakiejkolwiek osoby powinna nas przywiązać do jej sposobu myślenia, jej poglądów i preferencji. Miłość uczy nas szacunku i pozwala wypracować coś wspólnego, ale nie jest przywiązaniem się do tego, co twierdzi i czuje druga osoba. Wtedy jest to formą niewolnictwa. Nawet, jeśli czujemy w takim położeniu komfort, ponieważ jesteśmy zwolnieni z części odpowiedzialności za swoje życie, bo przecież my “tylko” jesteśmy posłuszni i robimy to z wielkiej miłości, zamykamy się w klatce. A klatka, nawet jeśli jest diamentowa czy złota, dalej pozostaje klatką i ogranicza nasze ruchy. Przywiązanie w prawidłowym i dojrzałym tego słowa znaczeniu, polega na wypracowywaniu wspólnej drogi. Dzięki niej między ludźmi tworzy się przestrzeń dialogu i wspólnie przeżywanych wartości. Gdy uczciwie, z poszanowaniem wrażliwości każdej strony, wypracowujemy wspólne dobro, automatycznie odczuwamy budujące nas przywiązanie, ponieważ mamy przeświadczenie, że mamy obok siebie kogoś, kto nas kocha i szanuje. To naprawdę piękna rzeczywistość! 

Miłość to zobowiązanie. Gdy czytam powyższe słowa, mimowolnie w moich uszach brzmi przysięga małżeńska: “Ja (imię) biorę Ciebie (imię) za żonę/męża i ślubuję Ci: miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy jedyny i wszyscy święci”. Jak by nie patrzeć, małżeństwo pociąga za sobą zobowiązanie. Decydując się na miłość małżeńską względem jakiejś osoby, automatycznie rezygnuje się z wielu bardzo bliskich relacji. Tak to bowiem jest, że nie można mieć wszystkiego. Pewne rodzaje miłości zakładają skupienie się na nich i mocniejsze zaangażowanie w ramach ich przestrzeni. Nie da rady tego przeprowadzić bez szkody i poświęcenia czasu, który wykorzystywało się dotąd na inne sprawy. Takie podejście nie jest zresztą tylko domeną miłości między małżonkami. Każda miłość zakłada, że będzie się jej w jakimś sensie wiernym, więc z jej racji będzie trzeba z czegoś zrezygnować i postawić ją wyżej, ponad jakąś inną wartość. W końcu czy jakiekolwiek działanie można nazwać miłością, jeśli nie zakłada się w nim walki z rzeczywistością oraz gotowości do postawienia jej wyżej od innych dostępnych dóbr – i tych emocjonalnych i tych materialnych?

Miłość to decyzja. A czy może być inaczej? Czy do miłości można przymusić? Patrząc na coraz popularniejsze, procesowe stwierdzenia nieważności zawartego małżeństwa, widać, że swego czasu za mało się o tym mówiło. A nawet jeśli poruszało się ten temat, to chyba za mało się go rozwijało. Nie wystarczy w emocjach wykrzyczeć: “Przecież nikt Ciebie nie zmuszał”. Przymus może być jawny, krzykliwy i dostrzegalny gołym okiem, jak i bardzo ukryty, a nawet wręcz podprogowy. Jako społeczeństwo nazywające się rozwiniętym, niektórzy nawet twierdzą, że “zachodnioeuropejskm”, nie mamy akceptacji dla przymusu. Tylko między zewnętrznymi deklaracjami, a praktyką niestety zionie przepaść. Tak bardzo zależy nam na pewnych rzeczach, że robimy bardzo zaawansowane podchody i stosujemy różne psychotechniki, by te rzeczy osiągnąć. Czasami dochodzi do bardzo pięknie opisywanych przymusów, które okradają innych z tego, na co nie podniósł ręki nawet Wszechmogący Bóg. Chociaż mógł zrobić z nas posłuszne marionetki, zdecydował się na obdarzenie nas wolną wolą. To ciekawe, że chociaż jest to jednym z największych otrzymanych darów, część osób ma to Mu za złe, że tak zorganizował ten świat. Trzeba było przecież powstrzymać Hitlera, nie dopuścić do narodzin Stalina i zabronić podejmować decyzje polskim partiom komunistycznym. Tylko, przypominając słowa tego punktu, miłość jest decyzją. i chociaż byśmy ze smutkiem cytowali pierwsze słowa książki „Medaliony” Zofii Nałkowskiej: “Ludzie ludziom zgotowali ten los”, to i tak nie uciekniemy od faktu, że w tym świecie miłość jest decyzją. Bo jeśli jest pozbawiona decyzji, to jest uzurpacją miłości, jej marnym substytutem, który nie spełnia takiej funkcji jak miłość.

Miłość to realizacja idei i przyjętych założeń. Aż ciśnie się na usta pytanie, czy można przeżywać miłość, w której nie będzie jakiejkolwiek idei, która by nas łączyła? Czy jest możliwa miłość niedoprecyzowana, gdzie każdy odczytuje ją na swój specyficzny sposób i przez to dwie osoby okazujące sobie miłość mogą robić całkowicie inne rzeczy, a i tak utrzymywać, że to jest miłość, która szanuje drugą osobę? Powiedzieć, że jest to kwestia sporna, to tak jakby wcale nie otworzyć ust do komentarza. Wiele zamieszania w tym temacie spowodowało niby niewinne słowo “tolerancja”. Narracja oraz dziwne tłumaczenie tego pojęcia wpłynęło na to, że ludzie uwierzyli, że można być obok siebie z całkowicie odmiennymi podejściami, czasami położonymi wręcz na dwóch biegunach jakiejś rzeczywistości i mimo tego siebie kochać. O ile słusznym i uczciwym względem różnorodności ludzi jest założenie, że każdy jest inny i ma prawo do swojej specyfiki, tak nie można się zgodzić na twierdzenie, że miłość nie musi wymagać jakiegokolwiek wspólnego mianownika. Jak to jest możliwe, by dwoje osób (nie mówiąc, że więcej) się kocha, gdy obie mówią całkowicie innym językiem, mają zupełnie inne wrażliwości i stawiają sobie zupełnie inne cele? To naprawdę nie może się udać! Miłość zawsze bierze pod uwagę wypracowanie czegoś wspólnego. Dlatego jest ona taka trudna. Chce ona w końcu połączyć ze sobą dwa światy. Nie mówiąc, że dwa wszechświaty. Zobaczmy, że takie podejście jest bardzo uczciwe. Dobrze rozumiana tolerancja ma szacunek do odmienności ludzi, ale nie zgadza się na lenistwo trwania tylko w swoich przyzwyczajeniach. Jeśli chcemy kochać, to trzeba się zgodzić na wypracowanie z kimś, lub z jakąś grupą, pewnego regulaminu spotkań i wzajemnego szacunku i funkcjonowania. Ten, jak to już wcześniej nazwałem, wspólny mianownik, sprawi, że w jednej przestrzeni mogą się pomieścić różniące się od siebie światopoglądy. Niestety, nie ma łatwo.W celu uzyskania zgody, trzeba zawsze rezygnować z części siebie. Dzięki temu unikniemy niepotrzebnych wojen. Aby nie było niedomówień i nieludzkiego traktowania – podkreślamy- ta rezygnacja nie może dotyczyć naszych podstawowych cech. Im dojrzalsze są środowiska, tym lepiej potrafią ocenić, co jest fundamentalnymi cechami osobowości, a co dodatkami lub kłótliwymi wątkami, które uniemożliwiają dialog. Właśnie z nich trzeba rezygnować i je poświęcać dla dobra innych.

Miłość to odkrywanie sensu i jego realizacja. Piękna definicja. Rzeczywiście, miłość jest ściśle związana z sensem życia. Poświęcamy w końcu czas i angażujemy się w te rzeczy oraz te relacje, które kochamy. Albo patrząc od innej strony, te sprawy, które uważamy za sensowne są już przez nas tak naprawdę pokochane. Jest jednak w tym wszystkim jedno “ale”. Zagrożenie pojawia się wtedy, gdy twierdzimy, że nasze życie nie ma już sensu, gdy nie będzie w nim jakiejś konkretnej miłości. Z przykrością obserwuję jak wielu rodziców “suszy głowę” swoim córkom, że muszą sobie znaleźć mężczyznę, który będzie ich mężem. Bo jeśli nie założą rodziny, to ich życie będzie bez sensu. Serio? Naprawdę? Czy życie musi być odrysowywane od jakiejś ogólnej, przez wszystkich przyjętej matrycy? Fakt, że życie rodzinne ma ogromną wartość i jest pięknym sposobem przeżywania codzienności, ale nie można twierdzić, że jedynym. A może ktoś chce pójść do zakonu, albo poświęcić się jakimś dziełom miłosierdzia i wie, że w takich okolicznościach zaniedbywałby rodzinę, więc nie chce jej zakładać? A może, po prostu, nie jest to jeszcze odpowiedni moment? Presja nic dobrego w takim układzie nie zrobi. Do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć. Ale nie zawsze warto o tym mówić w ten sposób, bo to podbuntowuje. Zamiast czepiać się, lepiej o tym szczerze porozmawiać i zagwarantować pomoc. Oczywiście, nie w formie odgórnego założenia, że “ja wiem lepiej” i powiem Tobie jak żyć, tylko raczej jako gotowość do posłuchania w czym rzeczywiście tkwi problem i po tym zapewnienia, że w właśnie w tej kwestii można na nas liczyć. Podobnie sprawa się przedstawia, gdy chodzi o naszą odkrywaną miłość i chwilowe poczucie braku sensu odnośnie najbardziej społecznie preferowanych dróg. Dlatego mówmy innym o naszych emocjach i opisujmy moment, w jakim aktualnie się znajdujemy. Bardzo patowe są sytuacje, gdy w rodzinie i towarzystwie wszyscy chcą sobie pomóc i mają dobre chęci, ale z powodu języka i sposobu przekazywania myśli ranią się nawzajem, zamiast budować pomosty między sobą.

Miłość to seria poświęceń. Ważna sprawa. Czy można kochać nie zakładając tego, że będzie trzeba często zawalczyć o miłość i różne rzeczy i relacje dla tej miłości poświęcić? Wydaje się, że nie. Bo co to by była za miłość, która polegałaby tylko na spijaniu przysłowiowej śmietanki? Czy nie żywiłaby ona nierealistycznego przekonania, że zawsze wszystko się ułoży po naszej myśli? Życie bardzo szybko weryfikuje takie poglądy. Każda miłość oprócz miłych momentów, ma również chwile konfrontacji z wrogami tej miłości. Czasami są to ludzie, w innych okolicznościach rzeczy materialne, a zdarza się, że najtrudniejszymi przeciwnikami miłości jesteśmy my sami – nasz egoizm i wygodnictwo. Miłość, która musi się dostosowywać do wszystkich naszych poglądów i wartości (do niektórych musi, bo są fundamentalne i stanowią podwaliny naszej tożsamości) nie jest tak naprawdę miłością, tylko niewolnikiem naszego sposobu funkcjonowania i myślenia. 

Patrząc na to hasło od innej strony, nie można z kolei doprowadzić do utożsamienia miłości z poświęceniem. Gdy miłość za każdym razem polega na tym, by rezygnować z siebie i zapominać o tym, co dla mnie ważne, trzeba bić na alarm. O ile sytuacje losowe ( np. wypadek, choroba, starość) powodują konieczność opieki drugą osobą i skutkuje to dopasowaniem swojego życia do trudności drugiej osoby, tak nie można się zgodzić na ciągłe ustępowanie drugiej stronie w imię “rzekomej, doskonałej miłości”. W miłości zawsze musi być współpraca. Nawet w wypadku opieki nad chorą osobą. Bardzo łatwo jest bowiem rozpuścić “ukochanego” i nauczyć go roszczeniowości i stawiania warunków. Osoby chore za szybko przyzwyczajają się do tego, że wszystko się im należy, a inni powinni przy nich skakać. To nieprawda. Napisze nawet mocniej, to patologia i ranienie osoby chorej. Z nikogo nie można zrobić bożka. Nawet z osoby przykutej do łóżka. Ona musi być uczona i zrozumieć również nasze potrzeby i pragnienia. Nie może przywłaszczać sobie całego naszego czasu i twierdzić, że musimy z nią ciągle być. Każdy ma prawo również do swojego życia i może ( a nawet powinien) znaleźć sobie czasami zastępstwo do opieki nad chorym. Wiem, że często się o takim podejściu nie słyszy, bo wszyscy omawiający temat cierpienia uciekają przed trudnymi konfrontacjami i wolą nie poruszać drażliwych wątków. A może nawet nie chcemy, by osoby opiekujące się chorymi miały nam za złe, że zmuszamy ich do tego, by zastanowiły się nad przebiegiem udzielanej opieki. Mam świadomość, że wielokrotnie o wiele łatwiej jest wziąć wszystko na siebie i usprawiedliwiać się, że nie ma środków i chętnych osób, które by nas odciążyły. Czasami tak jest i wtedy rzeczywiście cały trud musimy wziąć na siebie, a czasami musimy wyjść z zakłopotania i poprosić o pomoc z zewnątrz. Podsumowując, że można twierdzić, że poświęcenie jest zawsze koniecznością. Aby wpisać to w odpowiedni kontekst, powiedziałbym, że cierpienie i poświęcenie jest zawsze ostatecznością. Kiedy jest możliwość, by je zmniejszyć lub rozłożyć inaczej akcenty, to powinniśmy to zrobić. Nawet kosztem nieprzyjemnych rozmów, które trzeba nam będzie przeprowadzić z najbliższymi. Bo jeśli tego nie ruszymy, to będzie wzrastać nasza frustracja i oskarżanie Boga za nasz los. A może się okazać, że to wcale nie jest nasz los, tylko wybór. Zamiast mądrze i logicznie poukładać rzeczywistość, wolimy odgrywać cierpiętników i oczekiwać nagrody w niebie. Tylko czy dostaniemy nagrodę w niebie za to, że karmiliśmy kogoś egoizm i nieuporządkowanie, chociaż mieliśmy narzędzia do tego, by go zmienić i wszystko poprowadzić w prawidłowym torze?

Miłość to cnota. W Katechizmie Kościoła katolickiego mamy wymienione trzy cnoty boskie: wiarę, nadzieję i właśnie miłość. Czy nazwanie miłości cnotą coś zmienia? Na początku tego rozważania, aby być precyzyjnym, trzeba rozróżnić dwa typy cnót – boskie (teologalne) oraz moralne. Cnoty boskie różnią się od moralnych tym, że są darem otrzymanym na Chrzcie św., w odróżnieniu od cnót moralnych, które uzyskuje się przez świadome powtarzanie pewnych czynności. Cnoty teologalne – w także miłość – są pomocą w nawiązaniu relacji z Bogiem. Nie mają one tylko zadania udoskonalenia naszego działania. Jednak mimo wszystko wymagają one od człowieka pewnego wysiłku i pracy, aby mogły być jeszcze bardziej rozwinięte. Tylko, trzeba to również zaznaczyć, zupełnie inaczej pracuje się nad cnotami teologalnymi. W nich chodzi przede wszystkim o współpracę z łaską Bożą. Powyższe analizy teologiczne dają nam ciekawą perspektywę miłości. Ukazuje się ona tutaj nie tylko jako nasze oddolne działanie, ale jako łaska. Miłość może więc być tylko ludzka, albo czymś więcej, działaniem, które nas otwiera na samego Boga. Od nas zależy, czy chcemy, aby nasze działania były tylko oznaką naszego wychowania, czy aby stały się przestrzenią niezwykłej relacji między Stwórcą, a Jego stworzeniem. Taka perspektywa sprawia, że miłość nie jest już tylko jakimś banalnym wykonywaniem czynności, lecz działaniem jakie możemy wykonywać w imię Boga. Z racji na to, co między nami a Nim się zadziało. To dodaje niezwykłej rangi miłości.

Miłość to dążenie do dobra. Trafna definicja, do której ciężko jest się przyczepić. Rzeczywiście, nie da rady mówić o miłości, jeśli jej przyczyną nie jest chęć czynienia dobra. Czy może być bowiem miłość prowokowana złem? Gdyby do takiego działania (czy postawy) doszło to automatycznie przestaje ona być miłością, a staje się wyrafinowaniem, cynizmem, albo po prostu falsyfikatem miłości i nieudaną próbą uzurpacji. Warto jednak w tej definicji podkreślić słowo “dążenie”. To bardzo ważne. By błędnie nie założyć, że miłość zawsze musi być dobrem od razu. Bardzo często się zdarza, że dobro na ten moment nie jest osiągalne. Nie widać go i podejmowane trudy wyglądają na serię błędów. W takich chwilach trzeba sobie przypominać, że do dobra się dąży, ponieważ ludzie stawiają opory oraz świat nie zawsze jest gotowy do tego, by przyjąć mądrą miłość. Dlatego ważnym jest, by wyznaczyć dobre cele i nie przejmować się, że będzie trzeba na nie trochę poczekać i  solidnie popracować. Uczciwie tworzone dobro to zawsze długotrwały proces.

Ks. Piotr Śliżewski

Czytaj dalej: Typy miłości [ jak żyć z trudnymi ludźmi? cz.3]