Mt 17, 10-13:

 

W dzisiejszej Ewangelii słyszymy o uczniach schodzących z góry. Ta czynność jest doświadczeniem każdego katolika. Wychodząc z kościoła schodzimy z góry. Zostawiamy miejsce i rzeczy święte i wracamy do swojej codzienności. Na górze uczniowie nie mieli pytań. W trakcie przemienienia wszystko było dla nich jasne. Może nawet mieli wrażenie, że „złapali Pana Boga za nogi”. Dopiero, gdy zaczęli schodzić, zaczęły ich nękać wątpliwości, jak połączyć Objawienie Boże z codziennością tzn. z innymi poglądami, które niestety są sprzeczne. Tak samo my, dopóki jesteśmy w kościele, możemy nasycać się pięknem i głębią liturgii. Każdy gest, słowa modlitw, wystrój świątyni są jednoznacznie ukierunkowane na chwałę Pana Boga. Kiedy jednak zamykamy drzwi kościoła, zaczynają się dylematy. Powracają niesnaski między sąsiadami, walka o byt, ateistyczny świat, który nie chce słyszeć o Stwórcy. Gdy to wszystko w nas napiera, nie jest tak łatwo skupić się na Bogu. Pojawiają się rozproszenia. Czasami potrafimy przeżyć cały dzień bez nawet jednej myśli skierowanej ku Bogu. Co w takiej sytuacji robić? Odpowiedź jest prosta: Rozmawiać z Bogiem. Podobnie jak uczniowie, zadawać Mu pytania, jak połączyć Jego wizję świata z często bardzo „twardą rzeczywistością”. Staje wtedy przed nami takie zadanie, jak przed apostołami. Po doświadczeniu świętości Boga na górze, musimy w „szarej  codzienności” zobaczyć Jego nadzwyczajność.

 

Uczniowie, naprawdę nie mieli wcale łatwiej. Jezus oczekiwał od nich bardzo radykalnej zmiany. To, co ich uczono od dziecka w synagodze, nie zgadzało się z wersją przedstawioną przez Chrystusa. Nie widać w niej było miejsca dla Eliasza, o którym mówią z przejęciem wszystkie proroctwa. Żydzi oczekiwali go z taką intensywnością, jak dzieci pierwszej gwiazdki na wigilię. Na szczęście, Jezus nie podważył tych proroctw, lecz pokazał, że po prostu Żydzi się zagapili. Eliasz przyszedł w osobie Jana Chrzciciela, tylko niewielu potraktowało to na poważnie. Tutaj leży problem także i naszej duchowości i religijności. Wierzymy, ale często brakuje nam powiązania między tym, co przeżywamy a Słowem Bożym. Bóg zostawił w nim obietnice, które możemy odnieść do naszego życia. Na tym polega piękno tej najważniejszej Księgi w chrześcijaństwie. Strata więc tkwi w tym, że czytamy Biblię jako coś bardzo odległego. Brakuje w kontakcie z nią, związku z naszym życiem i postępowaniem. Gdyby Żydzi z uwagą wczytali się w proroctwa, znaleźliby tam argumenty za tym, że Jan Chrzciciel jest zapowiedzianym poprzednikiem Mesjasza, a tym Mesjaszem jest nie kto inny, jak sam Jezus.

Jak słyszymy, to, co uczniowie zobaczyli na górze Tabor, nie zgadza się z tym, co do tej pory słyszeli od autorytetów religijnych. Spotkanie na górze Tabor zamiast usunąć wszelkie wątpliwości, prawdę mówiąc zrobiło „niemały popłoch” w myśleniu apostołów.

Przypatrzmy się przy tej okazji nam samym. Czy nie ma w nas zbyt wielkiego przywiązania do naszych przemyśleń religijnych? Czy jest w nas otwartość na to, by Bóg wszedł w nasze poglądy i zrobił w nich porządek? Nie raz słyszałem, od bardzo zaangażowanych w życie Kościoła osób słowa: Niech nam ksiądz nie tłumaczy. My wiemy swoje. Wierzymy tak, jak wierzyli nasi dziadkowie. Niech ksiądz nie strzępi niepotrzebnie języka…

 

Czy widzimy w dzisiejszej Ewangelii, że apostołowie mieli diametralnie inne podejście do wiary? Byli gotowi zrezygnować z przywiązania do starych poglądów i przejść ku temu, co proponuje im Jezus. Bóg od nas także oczekuje rozwoju, nie chce byśmy stali w miejscu. Dlatego wraz z tą Mszą św. przychodzi nam odpowiedzieć, w czym powinniśmy powziąć nawrócenie. Jest ono bardzo istotne. Zła interpretacja posłannictwa św. Jana skończyła się jego śmiercią. Co prawda, nasze zamknięcie się na Boga w jakieś kwestii, może nie mieć aż tak dramatycznych skutków, ale na pewno coś w wyniku tego „umrze”. Nasza nadzieja, jakieś dobro, albo pozytywne spojrzenie na świat. Obojętnie, co to by było, warto o to zawalczyć!

Aby tego błędu nie popełnić, zastanówmy się, jak reagujemy, gdy dowiadujemy się, że coś jest nie po naszej myśli? Jak traktujemy „proroków”, których wysyła do nas Bóg? Tak, nie pomyliłem się. Bóg posyła do nas ludzi, którzy naprowadzają nas na Boże ścieżki. Można powiedzieć, że są to ludzie-Boże kompasy. Czasami robią to delikatnie, a czasami „z hukiem”. Obojętnie, którą opcję by przyjęli, warto ich zdanie wziąć pod uwagę. To prawda, że można przeżyć całe życie ze słowami na ustach: „dobra, dobra… ja wiem lepiej”, ale czy to będzie życie zgodne z wolą Boga?

Sprawa jest o tyle niebezpieczna, że prześladowania „proroków” prostą drogą prowadzą do nienawiści Boga. Zauważył to Chrystus, mówiąc, że „tak i Syn Człowieczy będzie od nich cierpiał”. Płynie z tego dla nas prosty wniosek. Jeśli będziemy odrzucali wszystkie sugestie ludzi posłanych od Boga (w tym także Kościoła), to po woli będziemy przestawali kochać Jezusa. Zgodnie z tym, co powiedział kiedyś św. Cyprian : „Nie może mieć Boga za Ojca, kto nie ma Kościoła za Matkę”. Dlatego pokochajmy Kościół, bo jest w nim najwięcej osób, które mogą nam podpowiedzieć, w które „drzwi pukać”, aby spotkać się z Bogiem…

 

Ks. Piotr Śliżewski