Kochać siebie i nie być egoistą? Czy jest to możliwe?

 

Jezus zachęcał do miłości samego siebie. Niejednych może to zdziwić. Tak często słyszeli z ambony, że mają kochać bliźniego, że uważają miłość własną za grzech. Kojarzą ją tylko z egoizmem. Kiedy słyszą kogoś, kto mówi, że lubi siebie, to uważają go za narcyza. Tragedia. A co z Jezusowym przykazaniem: kochaj bliźniego swego jak siebie samego? Czy aż tak nie lubimy czytać, że nie dokańczamy rozpoczętych zdań? Jezus nie mówi tutaj tylko o kochaniu drugich. Wręcz przeciwnie. Stwierdza, że miłość własna jest punktem wyjścia do miłości drugiego człowieka. Cóż za realizm! Nie wiem jak ty, ale ja nigdy nie spotkałem osoby, która nienawidziłaby siebie, a przy tym potrafiłaby dojrzale kochać innych. Sam nie raz podejmowałem próby takich działań. Zawsze kończyły się jednak niepowodzeniem. Prędzej czy później powracałem do punktu wyjścia. Uświadamiałem sobie, że za mało kocham siebie, by móc mówić i dzielić się miłością z innymi.  Jezusowe przykazanie jest dlatego tak bardzo trudne (a zarazem konieczne do realizacji). Nakazuje byśmy najpierw przerobili coś w sobie, a dopiero potem szli czynić dzieła miłosierdzia.  Inaczej na pewno narazimy się na frustrację lub jakąś formę cierpiętnictwa.

Co więc robić, gdy ja tak nie lubię siebie? Jeśli rodzi się w tobie takie pytanie, to nie próbuj angażować się w akcje charytatywne, gdyż mogą być one formą radzenia sobie z wewnętrznym nieuporządkowaniem. Zamiast zacząć pracować nad sobą, wolisz biec ostatkiem sił do innych, gdyż to zakrzykuje istniejący w Tobie chaos.

Zamiast kolejnych organizacji dobroczynnych, trzeba usiąść wygodnie na kanapie i dobrze przemyśleć swoje wnętrze. Trzeba dokonać podróży w głąb siebie, by zauważyć co jeszcze we mnie nie gra. Jestem jak nowa gitara, pełen dobrych intencji i ideałów, ale coś we mnie jeszcze „nie stroi”. Muszę wziąć „duchowy stroik” i po kolei ustawić poszczególne dźwięki.

Warto rozpocząć  od pytania: Co przeszkadza mi w pokochaniu siebie? Z mojej obserwacji życia wynika, że wielkim utrudnieniem jest brak akceptacji swoich wad. Każde potknięcie można przeżywać jak katastrofę. Dodatkowo, gdy emocje zaczynają koloryzować nasz upadek, to rodzi się przekonanie, że wszyscy to widzieli i źle nas ocenili. Obojętnie czy to będzie nieopacznie wypowiedziane słowo czy zbyt przypieczone ciasto. Emocje wywołają taką burzę, że wszędzie będzie widać błyskawice,  a ziemia trząść się będzie jak galareta. Jak to przerobić? Słowa ujmują to prosto, ale wykonanie jak zawsze, jest trudniejsze niż spisana instrukcja obsługi. Trzeba po prostu mieć dystans do swojej osoby. Objawia się on w tym, że traktujemy wymagania innych przez palce. Nie każdy bowiem musi piec ekstra ciasta, być miss polonia, być najlepszym mechanikiem w mieście i pięknie się wysławiać. Trzeba nam zrozumieć, że czym więcej będziemy mieli wygórowanych ambicji, tym więcej będziemy cierpieć. Jak to zalecał jeden z Ojców pustyni, że trzeba: „porzucić pragnienia, by uzyskać spokój”. Musimy nieustannie sobie powtarzać, że wartość naszej osoby nie jest zależna od tego ile posiadamy oraz ile umiemy. Nie jesteśmy końmi, które wystawia się na targi. Ambicje są ważne, ale bez przesady. Przesłodzona herbata nie jest zbyt dobra, chociaż kochamy cukier.

Omawiając rzeczywistość miłości własnej, warto poruszyć głębiej wspomniany już problem opinii innych ludzi na nasz temat. Niestety jest to bardzo trudna sprawa. Ludzie poprzez stawiane innym wymagania manipulują ich poczuciem własnej wartości. Często słychać: „Jeśli nie potrafisz tego zrobić, to jesteś nikim”. Jakie to bolesne słowa. Cofają one ludzkość o kilka tysięcy lat rozwoju. Powracamy do handlu wymiennego. Zmieniają się tylko produkty. Zamiast jaj i sera, wymieniamy własne działania na akceptację otoczenia.

Do „leksykonu zagrożeń miłości własnej” należy zaliczyć także źle ukształtowaną empatię. Mnóstwo ludzi nosi w sobie błędne przekonanie, że trzeba być dobrym za wszelką cenę. Chociaż by nas bili, wytykali palcami to i tak będziemy im przychodzić z pomocą, bo jesteśmy chrześcijanami. Cytujemy obok tego fragment Pisma św., że „trzeba brać swój krzyż”, no i mamy masochizm w najczystszej postaci. Gdzie więc wyznaczyć granice? Jak powbijać paliki, by dobrze odgrodzić własne prawa, a przy tym zachować mądrą otwartość na innych? Po pierwsze nie możemy być na zawołanie. Nie jesteśmy kelnerami, którzy na pstryknięcie palca przybiegają do stolika i uśmiechają się od ucha do ucha. Oni przynajmniej dostają większy napiwek, a my często kolejną dawkę przykrych słów. Chrześcijan ma pełnić wolę Bożą, a nie „podkładać się” drugiemu człowiekowi. Co to oznacza? Otóż to, że mamy patrzeć na drugiego człowieka jak Bóg. Stwórca ma konkretne zasady w czynieniu swojego miłosierdzia. Bardzo mylą ci, co myślą, że Bóg rozrzuca prezenty na lewo i prawo. Ma On idealny plan, w którym nie brakuje ani miłości ani wymagań. Tak samo my, powinniśmy przemyśleć naszą miłość. By była ona dojrzała musi być wychowawcza. Tylko niepoważny pedagog daje uczniom wszystko, czego pragną. Dlatego, kiedy następnym razem zostaniesz o coś poproszony, to najpierw zastanów się czy nie jest to kolejne „widzi mi się”. Kiedy rozpuścisz swoich bliskich, to później bardzo ciężko będzie ci ich na nowo zobowiązać do szacunku. Jeśli nie zastosujesz tej zasady to grozi Tobie wypalenie. Pozostaniesz w pustym mieszkaniu z wykrzywionym kręgosłupem, bo sam pomagałeś innym wynosić rzeczy z twojego domu. Natomiast, gdy postawisz zdrowe warunki, to pokażesz, że szanujesz siebie i chętnie tym szacunkiem obdarzysz również innych.

Zastanówmy się dalej: co jeszcze wprowadza zamęt do miłości własnej osoby? Wydaje się, że porównywanie z innymi. Jest to plaga, którą bardzo ciężko zwalczyć. Kiedy patrzymy na życie w sposób porównujący, to grożą nam dwie, równie toksyczne tendencje. Albo jesteśmy wiecznie niezadowoleni, bo z uporem maniaka wyszukujemy osób od nas lepszych, albo jesteśmy zadufani w sobie, bo twierdzimy, że inni zawsze się mylą. Przeżywane w ten sposób życie może prowadzić do wielu komicznych sytuacji. Słyszałem, że są takie osoby, które potrafią zmienić jeszcze dobrze jeżdżący samochód, ponieważ tak zrobili ich sąsiedzi. Sami nigdy by na to nie wpadli, ale jeśli „za miedzą” stoi nowy samochód, to nie wyobrażają sobie jeździć gorszym. Biorą kredyt i dorównują sąsiadom. Nawet kościoły potrafią, w wyniku takiego myślenia, stawać się rewią mody. W co ja mam się ubrać? Iksińska założy na pewno korale, więc nie mogę być gorsza! Niestety, takie postepowanie do niczego nie prowadzi. Zawsze będą ludzie, którzy zrobią coś od nas lepiej. Rada? Docenić to co mamy i upatrywać w tym wartość naszej osoby.

Złą robotę robią również media. Niech chodzi mi oczywiście o prąd, wodę i gaz. Wymienię tu raczej radio, telewizję i Internet. Te trzy środowiska poprzez programy, filmy, a szczególnie reklamy, tworzą zakłamany obraz rzeczywistości. Ach… gdyby tak wszyscy żyli w takich standardach jak w reklamach. Wszyscy mieliby wille, pięknie wyremontowane mieszkania, jeździliby ekskluzywnymi autami, a dzieci biegałyby wiecznie uśmiechnięte. Nic dodać, nic ująć- czysta bajka. Najgorsze jest to, że chociaż wiemy, że jest to iluzją, to i tak zaczynamy tego pragnąć. Często pojawia się nieświadomy smutek: dlaczego ja tak nie mam? Im częściej to oglądamy, tym poważniej myślimy, że luksus mają wszyscy tylko nie my. Zresztą taki jest cel reklamy. Doprowadzenie do emocji, które mobilizują nas do kupna danej rzeczy, bo bez niej nie można być szczęśliwym. I tak zaczynamy wierzyć, że jeśli nie kupimy nowej pralki, to nie dopierzemy nigdy obrusu. Gdy nie kupimy jogurtu danej firmy, to nasze dzieci nie będą się mogły skoncentrować w szkole i zemdleją na przerwie z braku energii. I tak dalej i tak dalej… Nie dajmy się okłamywać, że możemy kupić szczęście. Nie będziemy się nigdy kochali, gdy będziemy oceniali się przez pryzmat reklam. Zresztą niemniejszy smutek wprowadzają reklamy, które odgrywamy miedzy sobą. Kiedy na spotkaniach rodzinnych lub sąsiedzkich mówimy tylko o tym, co nam się udało, możemy zakłąmać obraz naszej rodziny u naszych słuchaczy. Mogą oni pomyśleć, że żyje się nam kolorowo i bez problemów. Dlatego zarówno reklamy produktów jak i nasze codzienne „przechwalanki” mogą podnosić poprzeczkę i rodzić przekonanie, że jeśli nie mamy podobnie, to musimy być nieszczęśliwi. Jak sobie z tym poradzić? Nie trzeba od razu przykrywać telewizora serwetą. Może wystarczy bardziej docenić inne przestrzenie swojego życia, a nie tylko finanse? Gdy będziemy doceniać wartość wynikającą z kontaktu z bliskimi, spaceru na świeżym powietrzu czy szczerej przyjaźni to nawet gdy będziemy najbiedniejsi na osiedlu, będzie w nas mnóstwo optymizmu i radości.

Podsumowując, to czy kochamy siebie jest przeważnie zapisane w historii naszego życia. Brak miłości siebie, którą do tej pory przeżywaliśmy nie zmieni się w wyniku jednego postanowienia, że „od teraz będę siebie kochał”. Trzeba głęboko przeanalizować wszystkie swoje pragnienia, dążenia i ambicje. Ponadto (a raczej przede wszystkim) należałoby wpuścić do nich Pana Boga. Dopiero wtedy, gdy ustawimy je w prawidłowym kierunku, będziemy w stanie docenić swoje życie. No i na koniec, bardzo ważna rada: musisz dobrze dobrać grupę, której zdania słuchasz. Gdy znajdziesz grono przyjaciół, którzy będą ciebie prawidłowo opiniować, to jesteś w stanie w niedługim czasie odkryć w sobie wartość. Pamiętaj, by w tym wszystkim był Bóg, który ciebie kocha. Dopiero taka praca, połączona z modlitwą i zaufaniem Bogu jest prawidłowym rozumieniem wskazania, że „trzeba nieść swój krzyż”. Go naprawdę nie trzeba sztucznie szukać. On jest wpisany w nasze życie. Nie warto więc brać kolejnego, gdy ten prawidłowy wymaga naszego zainteresowania…

Ks. Piotr Śliżewski