27 grudnia – św. Jana Apostoła i Ewangelisty

 

Jestem pod wrażeniem mądrości Kościoła. W okresie Bożego Narodzenia proponuje nam przemyślenie naszego stosunku do Chrystusa. Nie pozostaje tylko na bajkowym wyobrażeniu Bożego Narodzenia, lecz pokazuje, co to znaczy dobrze przeżyć Narodziny Boga. Nie wystarczy ładnie śpiewać kolędy, podzielić się smacznym opłatkiem. Jesteśmy kolejny raz, jak co roku, zaproszeni do przemyślenia, kim jest dla mnie Jezus. Nie można bowiem obchodzić ponad dwutysięcznej rocznicy narodzin kogoś, kto w ogóle nic dla mnie nie znaczy.

Wczoraj, w drugi dzień świąt, wspominaliśmy św. Szczepana, pierwszego męczennika za wiarę. Przypomnienie Jego postaci miało konkretny cel. Pokazało, że chrześcijaństwo nie zawsze jest mile widziane na świecie. Nowonarodzony Chrystus nie dla wszystkich jest skarbem i szansą. Niektórzy traktują Go jako zagrożenie ich wolności i kultu „świętego spokoju”. Na szczęście są też tacy, którzy kochają Go ponad życie – dla przykładu wspominany w drugi dzień Świąt – św. Szczepan. Św. Jan Ewangelista przy którym zatrzymujemy się dzisiaj, jest drugim przykładem osoby kochającej Jezusa. Chociaż był umiłowanym uczniem, Chrystus nie zaprosił go do męczeńskiej śmierci. Jest w tym coś interesującego. Można powiedzieć, że dwaj wspominani po Bożym Narodzeniu święci pokazują dwa sposoby kochania Boga. Jeden oddaje za Niego życie, a drugi związuje się tak mocno, że wszyscy wiedzą, że jest „oczkiem w głowie” Chrystusa. Zobaczmy, że nawet Bóg obdarza niektórych większą sympatią. Bardzo ważne jest to, by to zauważyć. Bóg z nami ma różne relacje. Do każdego stosuje inne metody, by wzbudzić Jego miłość. Każdy ma wyjątkową drogę spotykania się z Bogiem. Jak to mawiał kardynał Wyszyński: „tyle jest możliwości i tyle dróg do Boga, ile jest ludzi. Bo Bóg ma inną drogę dla każdego człowieka”.

 

Gdy to wiemy, możemy się wczytać w dzisiejszą Ewangelię, która zachęca nas do prześledzenia naszych znajomych i znalezienia wśród nich ludzi podobnych do św. Jana Apostoła. Są oni bardzo potrzebni dla naszego życia wiary.

Maria Magdalena pierwsza zobaczyła pusty grób po zmartwychwstaniu Pana Jezusa. Było to dla niej ogromnym szokiem. Nie wiedziała, co z tym faktem zrobić. Zaczęły pojawiać się w niej pytania. Jej wiara w bóstwo Jezusa umarła wraz z męczeńską śmiercią Jezusa. Poszarpane od biczów ciało Chrystusa, przebite ręce i nogi, a potem pogrzeb w którym osobiście uczestniczyła, były namacalnym świadectwem tego, że uwierzyła nie temu, komu potrzeba. Jej wiara była „w strzępach”. Jednak, aby okazać szacunek Zmarłemu, któremu wiele zawdzięczała, poszła do grobu. Nie mogła tego nie zrobić. W końcu Jezus wypędził z niej siedem złych duchów oraz odpuścił jej grzech cudzołóstwa. Chrystus był więc dla niej Kimś, kto przywrócił jej godność. Wraz z Jego śmiercią umarło prawdopodobnie wiele jej pewności siebie i poczucia własnej wartości.

 

Nie ma się więc co dziwić, że kiedy zobaczyła pusty grób, przeraziła się i zaczęła szukać kogoś, kto jej pomoże to wszystko ogarnąć. Maria Magdalena trochę obserwowała Jezusa i wspólnotę Jego uczniów. Wiedziała, kto udzieli najlepszej odpowiedzi na jej wątpliwość. Bez wahania z pośpiechem pobiegła do św. Piotra i do św. Jana. Wybrała najlepszy adres: w jednym miejscu znalazła pierwszego papieża i kogoś, kogo ewangelista pięknie nazwał „drugim uczniem, którego Jezus kochał”.

Płynie z tego dla nas bardzo ważna nauka. Boga trudno jest szukać na oślep. Lepiej znaleźć osoby, które mają z Bogiem relację i pomogą nam dobrze odczytać, to co się nam przytrafiło. W Kościele zwykło się nazywać takich ludzi kierownikami duchowymi. Są to osoby, które pozwalają nam spojrzeć z dystansu na to, co nas spotyka. Przeważnie na takie osoby mianuje się ludzi z wielkim doświadczeniem życiowym i duchowym. Często są to kapłani, ale nie jest to jednak regułą. Również wiele osób świeckich potrafi z wielkim wyczuciem pomóc w rozwoju naszego kontaktu z Bogiem. Mają oni bowiem pomóc nam spojrzeć całościowo na nasze życie. Nasze emocje powodują często bardzo dużo zamieszania, przez co trudno nam dobrze ocenić sytuację w której się odnajdujemy. Bywa tak, że takie osoby poprzez dostrzeżenie jednego szczegółu potrafią „rzucić światło”, które ukarze dotąd pomijane kształty. Sam niejednokrotnie korzystałem z pomocy takiej osoby. Formacja do kapłaństwa ma programowo przewidziane spotkania z  ojcem duchowym. Niejednokrotnie samo wypowiedzenie na zewnątrz trudnych spraw sprawiło, że przy lekkim naprowadzeniu, zacząłem inaczej postrzegać rzeczy trudne.

 

Zresztą, patrząc na nasze życie, trzeba się zastanowić, że jeśli zasięgamy rady kompetentnych osób, jak wyremontować nasze mieszkania, to dlaczego nie mielibyśmy mieć kogoś, kto pomagałby nam spojrzeć innymi oczyma na to, co wydaje się nam beznadziejne? Naprawdę, nawiązanie kontaktu z Bogiem potrafi być czasami trudniejsze, niż naprawa samochodu. Nie wystarczy się modlić. Bywa i tak, że trzeba „rozmontować siebie na części”, by zobaczyć co w nas się zepsuło. Jeśli będziemy chcieli zrobić to sami, może się okazać, że zabraknie nam siły lub profesjonalnych narzędzi, by to dokończyć. Nasza praca nad sobą naprawdę potrzebuje konkretnych działań. Jak to mówi popularne powiedzenie, że „piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami”. Trzeba robić coś więcej niż tylko chcieć…

Maria Magdalena nie wyszła z założenia, że wszystko wie najlepiej. Chociaż jej fizyczne oczy zobaczyły coś jednoznacznego – pusty grób, wewnętrznie odczuła, że sprawa nie jest zupełnie przegrana. Pobiegła do tych, którzy mieli większe „duchowe doświadczenie”. Zobaczmy, że pomimo tego, że ujrzeli to samo, zastane płótna wzbudziły w umiłowanym uczniu wiarę. Być może, kapłan lub inny człowiek, którego obdarzysz zaufaniem,  otrzyma od Boga dar, by pokazać, że spadające na Ciebie doświadczenia są szansą a nie tylko „karą z nieba”? Warto znaleźć tych, którzy porozmawiają z nami o Bogu w naszej codzienności. Naprawdę, co dwie głowy, to nie jedna…

 

Ks. Piotr Śliżewski